Rozmowa
Jerzy Górski w Gdyni po pokazie filmu ''Najlepszy'' (Fot. Jan Rusek / Agencja Wyborcza.pl)
Jerzy Górski w Gdyni po pokazie filmu ''Najlepszy'' (Fot. Jan Rusek / Agencja Wyborcza.pl)

"Najlepszy". Taki tytuł nosi film inspirowany życiem Jerzego Górskiego. To historia o tym, że nie ma dna, z którego nie można się odbić. A każdą słabość można przekuć w siłę. I właśnie o tym jest też ta rozmowa.

Ile razy otarł się pan o śmierć?

- A wie pani, że nie liczyłem. Ale gdy byłem w ciągu narkotykowym, mogło się to zdarzyć każdego dnia. Zresztą człowiek tego nigdy nie wie, mam tego świadomość dziś, gdy patrzę na swoje życie z perspektywy.

Kiedy pan zaczął brać?

- Grzać. Miałem wtedy jakieś 15 lat. Nie bardzo mi się chciało uczyć, wychowywało mnie podwórko. Dorastałem na przełomie lat 60. i 70., kiedy niewiele można było młodym ludziom w Polsce zaoferować. Dlatego łapało się wszystko, co przychodziło z Zachodu, trzeba było tego dotknąć, sprawdzić. Dlatego spróbowałem narkotyków. Kiedy poczułem pierwszy narkotykowy głód, nie wiedziałem, co to jest. Mówili, że będzie, ale ja to bagatelizowałem. Głód? Co za problem, najem się i już. Nie miałem pojęcia, że wpadnę w taki potworny nałóg.

Jerzy Górski (drugi od prawej) podczas terapii w Monarze. Wrocław 1985 rok (fot. archiwum prywatne)

Myślał pan, że będzie fajny odlot.

- Coś w tym rodzaju. Miało być fajne, barwne życie, miłość, seks. O tak. Kiedy więc spotkałem w klubie człowieka, który zaproponował mi narkotyki, wszedłem w to. Zaczynałem od narkotyzowania się płynem Tri. Później były morfina, kokaina i heroina.

Kilka razy trafił pan do szpitala. Co jest w tym nałogu najbardziej wyniszczające?

- Wszystko. Codzienne branie demoluje organizm. W głowie masz tylko jedno, żeby codziennie mieć towar. Nieważne, jakie będą konsekwencje - musisz go mieć i musisz grzać. Mówimy o silnym uzależnieniu fizycznym i psychicznym, kiedy organizm nie jest już w stanie funkcjonować bez narkotyku. 

Przez narkotyki straciłem wielu przyjaciół. Co chwilę ktoś odchodził. Wtedy zdałem sobie sprawę, że nie chcę tak dłużej. Miałem 27 lat. Czułem się fatalnie. Przyznałem się sam przed sobą, że potrzebuję pomocy. Wtedy usłyszałem w radiu Marka Kotańskiego, który opowiadał o tym, że narkotyki zabierają wolność. Zainspirował mnie. Mówił, że w Monarze, tam gdzie on leczy ludzi z uzależnienia, nie ma kitli, nie ma lekarzy. Lekarstwami są tam prawda, szkoła i sport. Nie przypuszczałem wtedy, że będę kiedykolwiek biegał.

W Monarze panuje duży rygor. Nie miał pan z tym problemu?

- Siłą tego miejsca jest społeczność. Kilkadziesiąt osób o podobnych problemach jak twoje. Każdy jest lekarzem dla siebie samego, a wszyscy są lekarzami dla siebie wzajemnie.

To był 1984 rok, po 14 latach grzania. Najpierw byłem trzy dni na odtruciu, potem poszedłem do Monaru. W Monarze obowiązywał ściśle określony system. Przez pierwsze trzy miesiące było się tak zwanym nowicjuszem, który musiał dużo pracować. Potem, jeśli się zasłużyło, można było przejść na poziom domownika, a po roku na poziom domownika teoretycznego i wreszcie do ostatniego etapu - monarowca, kiedy każdy może sam dysponować swoim czasem, ma program i go realizuje.

Jerzy Górski podczas kursu operatora maszyn ciężkich (fot. archiwum prywatne)

Monarowiec jest pod mniejszą kontrolą społeczności, ale jest też rozliczany z tego, co robi i musi przestrzegać zasad obowiązujących w ośrodku. Po dwóch latach - bo tyle byłem w Monarze - dostałem plan zakończenia leczenia. Ale wtedy dla mnie rozpoczęło się prawdziwe leczenie.

Co to znaczy?

- Nie byłem już pod kontrolą społeczności. Musiałem sam podejmować decyzje.

Przed pobytem w Monarze próbował pan zerwać z nałogiem?

- Wcześniej siedem razy trafiałem na oddział dla narkomanów w Szpitalu Psychiatrycznym w Lubiążu. Ale oszukiwałem sam siebie, że chcę się leczyć. Tak naprawdę jednak potrzebowałem tylko opinii o swoim stanie zdrowia, bo byłem zamykany na milicyjnym dołku oraz w zakładach karnych za włamania do aptek po morfinę. W Monarze było tak, że w każdym momencie mogłem wyjść. Mogłem powiedzieć: "Mam to w dupie i wyjść".

Ale tego nie zrobiłem.

Dlaczego?

- Miałem dość życia narkomana, tych czternastu okropnych, zmarnowanych lat. Wybrałem wolność i zacząłem realizować swoje marzenia. Zacząłem ćpać życie. W Monarze obowiązkowo musieliśmy co dzień biegać po 1700 metrów do parku i z powrotem. Przebiegłem pierwsze 700 metrów, a potem kolejne. Spodobało mi się. Zresztą jako dziecko trenowałem gimnastykę i akrobatykę, potem to zarzuciłem. Także przez narkotyki. W Monarze zakochałem się w sporcie.

Jerzy Górski podczas zawodów Ultraman na Hawajach w 1995 roku. Tu w serwisie rowerowym po złapaniu gumy na trasie (fot. archiwum prywatne)

Dzięki bieganiu z każdym dniem byłem mocniejszy fizycznie. Zacząłem brać życie garściami i we wszystkim chciałem być najlepszy. Poszedłem do szkoły, każdy przedmiot był dla mnie interesujący. Zresztą wcześniej w Monarze, gdy dostałem obowiązki kucharza, też chciałem być mistrzem świata w gotowaniu. Wszystko zacząłem traktować jak wyzwanie.

Jak to się stało, że wystartował pan w triathlonie?

- Jeszcze w Monarze na własną rękę rozpocząłem treningi biegowe i triathlonowe. Poza bieganiem jeździłem na rowerze i pływałem. Już po roku terapii i uprawiania sportu ukończyłem swój pierwszy maraton. Zrobiłem to w doskonałym czasie - 3:56. Zwłaszcza jak na osobę wcześniej uzależnioną od narkotyków, papierosów i alkoholu. Po opuszczeniu wrocławskiego Monaru zamieszkałem w Głogowie. Tam rozpocząłem jeszcze ostrzejsze treningi w klubie Chrobry Głogów.

Trenowałem bez wytchnienia, musiałem od początku też nauczyć się pływać. Miałem szalenie silną potrzebę nadrobienia czasu straconego przez nałóg. I nadrabiałem. Dlatego na przykład poszedłem na kurs nauki tańca towarzyskiego, bo zawsze chciałem umieć tańczyć. Chciałem być też dobrym operatorem maszyn ciężkich i pracować na koparce, więc poszedłem na szkolenie.

Dlaczego akurat triathlon? W tamtych czasach to nie był przecież tak popularny sport jak dziś.

- Gdzieś usłyszałem, że w Stanach na Hawajach są zawody, które nazywają się Ultraman Triathlon. Każdy zawodnik ma w sumie do pokonania 515 km - 10 km trzeba przepłynąć, 421 km przejechać na rowerze, a na koniec biegnie się podwójny maraton. Limit czasowy na pokonanie dystansu to 36 godzin.

Tak wyglądały stopy Jerzego Górskiego dwa dni po Biegu Śmierci - opuchnięte stopy i palce, z których zeszły wszystkie paznokcie. Zdjęcie wykonane w domu Antka Niemczaka (fot. archiwum prywatne)

Wystartował pan?

- Nie od razu. W zawodach może wystartować jedynie 35 zawodników z całego świata, i to na specjalne zaproszenie organizatorów. Selekcja pod kątem osiągnięć sportowych jest bardzo drobiazgowa. Moje zgłoszenie wielokrotnie było odrzucane, a ponieważ jestem uparty, sam zorganizowałem sobie Ultramana w Głogowie.

Imponujące!

- Ukończyłem go, ustanawiając wówczas najlepszy czas w Europie i drugi na świecie. Oczywiście należy wziąć pod uwagę, że warunki atmosferyczne i ukształtowanie terenu były zupełnie inne niż na Big Island na Hawajach, gdzie ma miejsce legendarny Ultraman.

W kolejnych wyczynach nie przeszkodził panu nawet groźny wypadek.

- Byłem wtedy opiekunem kadry juniorów młodszych w triathlonie na Węgrzech. Moich dwóch podopiecznych miało startować tam w zawodach. Przed rozgrywkami wyjechałem rowerem na trasę, żeby zobaczyć, czy wszystko jest odpowiednio zorganizowane. I już z tego objazdu nie wróciłem, bo rozjechał mnie samochód. Wiele miesięcy walczyłem z urazami takimi jak złamana szczęka, bark, łopatka, obojczyk, przetrącone ręce i obrzęk mózgu. Zresztą skutki tego wypadku odczuwam do dziś - czasem miewam kłopoty z chodzeniem i jedną rękę mam lekko niewładną.

Ale to w ogóle nie ma znaczenia. Tak wyćwiczyłem ciało, żeby jak najmniej odczuwać te dolegliwości. Mam się nad sobą rozczulać, że tu boli czy tam łupie? Po co? Boli to boli i tyle. Jak ból doskwiera mocno, to się idzie do lekarza i bierze leki czy zastrzyki. A jak boli trochę, wstaję o piątej rano i idę na basen popływać. Albo robię sobie marszobieg, albo trening fitness. Ruch to najlepsze lekarstwo na ból ciała i duszy. Jak mnie wszystko denerwuje, wkładam buty do biegania i idę do parku pobiegać. Wracam do domu i czuję się dużo lepiej.

Czasami zdarzają mi się też problemy z sercem. Wtedy idę do szpitala i poddaję się kardiowersji (zabieg przywracania prawidłowego rytmu serca - red.). Na drugi dzień znów mogę trenować.

Jerzy Górski podczas biegu 24 godzinnego w Poznaniu w 1986 roku (fot. archiwum prywatne)

Lekarze mówili, że po wypadku nie wróci pan do sportu, a pan w 1995 roku wreszcie zakwalifikował się do Ultramana jako pierwszy Polak.

- I go ukończyłem! Najgorsze, co można zrobić, to się samemu wpuścić w kanał narzekania. Tego nie mogę, tamtego nie dam rady. Po co? Wtedy zaczyna się przegrywać. To nie jest tak, że zawsze jestem silny, czasem jestem też słaby. Ale nie chcę tej słabości w sobie pielęgnować, robię wszystko, by iść do przodu.

Czasem ktoś mówi: "Marzę, żeby polecieć na Księżyc". I tak sobie marzy przez 20 lat. Pytam go więc: "A co zrobiłeś, żeby polecieć?". No nic. Tak sobie można marzyć do końca świata. A przecież loty w Kosmos są możliwe. Trzeba tylko poszukać pieniędzy i spróbować zrealizować swoje marzenie. I być szczęśliwym.

Panu ktoś pomagał w realizacji marzeń?

-  Wiele razy! Mam ogromne szczęście do ludzi. Gdy zaczynałem, pewien dziennikarz zabrał mnie na wywiad do domu, mimo że żona krzyczała, że byłego narkomana sprowadza i tak zaczęto o mnie pisać w gazetach. A moim opiekunem w triathlonie został słynny maratończyk Antek Niemczak.

Niełatwo było się pewnie do niego dostać.

- Wie pani, nigdy nie ukrywałem, kim byłem, ale i mówiłem, kim chcę zostać. Prawdopodobnie to sprawiało, że ludzie mi pomagali. Kiedy w 1990 roku dzięki pomocy wielu dobrych ludzi zebrałem pieniądze - wyjechałem do Stanów Zjednoczonych, bo Antek zgodził się mnie trenować. Przygotowywał mnie do dwóch najważniejszych startów w USA. Pierwszy z nich to The Western States Endurance Run, czyli 100 mil w jeden dzień. To był najtrudniejszy bieg w moim życiu. Finiszowałem z kijem w ręku, idąc. Ale ukończyłem go, zdobywając brązową klamrę. Drugi to słynny Double Ironman Huntsville w Alabamie, czyli najbardziej prestiżowe zawody na dystansie prawie 8 km pływania, 360 km jazdy rowerem i 84 km biegu. Wygrałem ten wyścig, z czasem 24 godziny 47 minut 46 sekund.

Słyszałam, że milicjant, który pana przymykał parę razy, pomagał panu załatwić paszport, żeby mógł pan pojechać na tego podwójnego Ironmana do Alabamy.

- To był 1988 rok, paszporty nie były dla każdego. Gdy się zacząłem o niego ubiegać, usłyszałem tylko: "Wiesz przecież kim jesteś". Tłumaczyłem, że się zmieniłem, że zerwałem z nałogiem. Powiem pani tak - jak był jakiś problem, to natychmiast znajdowałem ludzi, którzy mogli mi pomóc. We władzach miasta, w klubach sportowych. I dostawałem drugą szansę.

Zostałem nawet ambasadorem Marka Kotańskiego. Byłem dumny, że noszę koszulkę z napisem Monar. Że pokazuję ludziom: "Warto coś zrobić ze swoim życiem". A jak coś się spieprzy, to trzeba się zastanowić, co zrobić, żeby to naprawić.

Na przykład wyciąć dziury w za małych butach?

- Po buty do biegania pojechałem do Niemiec. Ale stać mnie było tylko na takie po przecenie - bo jeden był trochę większy od drugiego. Gdy podczas maratonu ten mniejszy obtarł mnie do krwi, wyciąłem w nim dziury i ukończyłem maraton. W każdej sytuacji można znaleźć jakieś wyjście.

Jerzy Gorski podczas zawodów Ultraman na Hawajach w 1995 roku. Strefa zmian z biegania na rower. Na brzuchu i przedramionach widać blizny po cięciach żyletką i nożem oraz okładka książki ''Najlepszy. Gdy słabość staje się siłą'' autorstwa Łukasza Grassa (fot. archiwum prywatne / mat. prasowe)

Wywiad opublikowaliśmy po raz pierwszy w listopadzie 2017 roku.

Jerzy Górski. Rocznik 1954. Zwycięzca prestiżowych zawodów na dystansie podwójnego Ironmana w Alabamie w 1990 roku. Uczestnik The Western States 100-Mile Endurance Run w Kalifornii w tym samym roku oraz trzydniowych zawodów Ultraman na Hawajach w 1995 roku. Dostał brązowy medal "Za Wybitne Osiągnięcia Sportowe" przyznawany przez Przewodniczącego Głównego Komitetu Kultury Fizycznej. Organizator wielu zawodów triathlonowych oraz biegów. Prowadzi spotkania z młodymi ludźmi na których mówi, żeby nie brali narkotyków. Bohater filmu "Najlepszy" oraz książki "Najlepszy. Gdy słabość staje się siłą" autorstwa Łukasza Grassa.

Zobacz wideo

Angelika Swoboda. Dziennikarka Weekend.Gazeta.pl. Zaczynała jako reporterka kryminalna w "Gazecie Wyborczej", pracowała też w "Super Expressie" i "Fakcie". Pasjonatka mądrych ludzi, z którymi rozmawia także w Radiu Pogoda, kawy i sportowych samochodów.

CHCESZ DOSTAWAĆ WIĘCEJ DARMOWYCH REPORTAŻY, POGŁĘBIONYCH WYWIADÓW, CIEKAWYCH SYLWETEK - POLUB NAS NA FACEBOOKU