Via Appia #12

Page 1

VIA-APPIA KWARTALNIK LITERACKO-KULTURALNY Numer 1 2 / 07.201 3

PODIUM KONKURSU LITTERA SCRIPTA

Wywiad z Andrzejem Pilipiukiem Dwa i pół metra mułu

Kryptonim Ślepowron 1


WSTĘPNIAK

Zmiany są nieodłącznym elementem naszego życia. Pominę jednak zbędny patos i przejdę od razu do rzeczy, które, moim zdaniem, są najbardziej widoczne i istotne. Modernizacji uległa cała szata graficzna kwartalnika; zrezygnowaliśmy w oprawie ze zbędnych grafik bocznych na rzecz zwiększenia ilości tekstu i przejrzystości pisma - wszak magazyn kulturalno-literacki powinien w głównej mierze skupiać się na przekazywaniu treści. Wychodząc właśnie z takiego założenia prezentujemy Ci, drogi czytelniku, nowy wygląd Magazynu Via Appia. REDAKTOR NACZELNY Damian Nowak

REDAKCJA

Przemysław Małacha, Karolina Dyja, Ewa Lasota, Sławomir Kołodziejczyk, Honorata Nowacka, Aleksandra Andrukowicz, Marta Gruzło, Jarosław Turowski, Magdalena Michalska, Robert Plesowicz, Inga Piotrowska, Paulina Wróbel, Michał Olejarski, Marta Karauda

SKŁAD ORAZ PROJEKT OKŁADKI AcidOne, Sławomir Kołodziejczyk

ILUSTRACJE DO OPOWIADAŃ AcidOne

ŹRÓDŁA

Wikimedia Commons, strony autorskie i inne miejsca w internecie

LICENCJE

Wszystkiewykorzystane materiały graficzne niebędące dziełem członków redakcji zostały użyte przy wykorzystaniu licencji creative commons. Prawa autorskie należą wyłącznie do twórców.

PRAWA DO MATERIAŁÓW

Magazyn powstał w oparciu o materiały tekstoweutworzone przez członków redakcji kwartalnika kulturalnego via appia, jak również o teksty dostarczone przez użytkowników forum literackiego via-appia.plza ich dobrowolną zgodą. W celu powielania, pub-likowania lub innego użycia nalezy skontaktować się z autorami lub poprzez redakcyjną skrzynkę e-mail.

KONTAKT www.via-appia.pl kontakt@via-appia.pl

2

Jednocześnie serdecznie zapraszam do zaznajomienia się z zawartością; w nowym numerze znajdziesz między innymi najlepsze teksty literackie z forum Via Appia oraz artykuły skupiające się na rozwinięciu motywu przewodniego: elementów historii alternatywnych. Nie zabrakło również tekstów warsztatowych, które pomagają doskonalić umiejętności pisarskie, oraz - nowość na łamach naszego pisma – artykuł oraz kontrartykuł powiązane wspólnym tematem. Zapraszamy zatem do Kreatorium! Do działu Pogranicza zawitało w tym numerze wiele recenzji, m.in. Alterland, Noteka, Mroczna Wieża oraz Pakt Ribbentrop-Beck. Oczywiście nie mógłbym nie wspomnieć o zwycięskich tekstach konkursowych z Littery Scripty oraz o wywiadzie z jednym z jurorów – Panem Andrzejem Pilipiukiem. Wstępniak rozpocząłem od informacji o dokonanych zmianach. Kończę również współpracę z magazynem Via Appia. Jako Redaktor Naczelny prowadziłem VA praktycznie od lipca 2012 r., co daje równy rok pracy – pracy, którą wykonywałem ze wszystkich swoich sił jak umiałem najlepiej. Jeżeli komuś podobało się to, co robiłem (i jak robiłem), wtedy dziękuję. Jeśli jednak ktoś nie był zadowolony z mojej pracy, mogę teraz jedynie powiedzieć, iż był to mój ostatni numer jako RN i mam nadzieję, że następcy okażą się ode mnie dużo lepsi (czego im oczywiście życzę). Cóż mogę więcej powiedzieć? Dziękuję wszystkim czytelnikom za uwagę i Wasz czas, który poświeciliście na wertowanie numerów Via Appii. Dziękuję w imieniu swoim i Redakcji. Pozdrawiam Was wszystkich gorąco i życzę wszystkiego dobrego. Damian Nowak Redaktor Naczelny


SPIS TREŚCI

Wstępniak..............................................................................2 Co w trawie piszczy?.............................................................4

Dział Tematyczny:

Mechaniczny świat..............................................................1 0 Idol alternatywny, moja przygoda z fanfiction......................11 Świat dysku.........................................................................1 3 Kryptonim Ślepowron..........................................................1 6

Via Appia poleca:

Pij mleko - będziesz miał ser w jelitach................................8 Dwa i pół metra mułu..........................................................22 Bez paniki...........................................................................40

Kreatorium:

Jak nie pisać-rzecz o bohaterach........................................31 Hugh Everett opisuje wszechświat......................................35

Odetchnij poezją:

Upiór....................................................................................42 Plany na przyszłość............................................................43 Las na piasku......................................................................44 Przypowieść o fiołku trzykrotnie niezatopionym..................45 Poeta u okulisty...................................................................46

Podium Littera Scripta

Znad sztandarów – III edycja Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego LITTERA SCRIPTA.........................................48 Akcja w Mustafasehirze.......................................................49 Czas Orłów..........................................................................58 Dzieci atomu........................................................................69 Co by było gdyby?...............................................................79 Nowy, wspaniały Orlean......................................................85

Pogranicza:

Wywiad z Andrzejem Pilipiukiem.........................................69 "Alterland" - recenzja ..........................................................99 "Mroczna wieża" - recenzja................................................1 01 "Noteka" - recenzja.............................................................1 03 Pakt Ribbentrop – Beck, czyli jak Polacy mogli u boku III Rzeszy pokonać Związek Sowiecki...................................1 04

Dział Filmowy:

"Duch Marszałka Tito" - recenzja......................................1 05 "Notatnik śmierci" - recenzja.............................................1 06 Polskie, znaczy złe?..........................................................1 09 Hity i kity filmowe...............................................................111

3


NEWSY

CO W TRAWIE PISZCZY?

Nowy Redaktor W pracach dotyczących bieżącego numeru mamy przyjemność gościć nową osobę, która otrzymała rangę Redaktora w magazynie: Martę Karaudę (Marybeth), której artykuły już można znaleźć w obecnym numerze naszego czasopisma. Gratulujemy przejścia przez proces rekrutacji i mamy nadzieję, że miło spędzisz z nami czas ;)

Nowa współpraca Wraz z pojawieniem się poprzedniego numeru magazynu, nawiązana została współpraca z nowymi instytucjami kulturalnymi, które zobowiązały się dystrybuować papierowe wydania Via Appia mini. Do II Liceum Ogólnokształcącego im. Jana III Sobieskiego w Krakowie dołączyło Centrum Młodzieży im. dr. Henryka Jordana oraz Śródmiejskie Centrum Kultury, również zlokalizowane na terenie Krakowa. Ilość egzemplarzy zawsze jest ograniczona, dlatego tuż po wypuszczeniu nowego numeru można polować na jego mikrowydania w wyżej wymienionych miejscach.

4


SPONSORZY

ORAZ:

STEFAN DARDA MAJA LIDIA KOSSAKOWSKA 5


6


CO BY BYŁO,

GDYBY?

Żadne zakończenie historii nie jest w stu procentach pewne.

Ewa Lasota

7


VIA APPIA POLECA - LUTY DLAJAJ

Ż

PIJ MLEKO – BĘDZIESZ BMIAŁ SER W JELITACH

ycie ludzkie zatacza koło, dlatego jubilatom po pięćdziesiątce tort urodzinowy powinno się dekorować liczbą określającą, ile lat zostało im do setki. Wtórny infantylizm sprawia, że z czystym sumieniem możemy stulatkowi umieścić na torcie cyfrę ZERO, ponieważ jego stan w pełni odzwierciedla urodę i zachowanie noworodka. Jest łysy, pomarszczony, ślepy, bez zębów, gaworzy i nie potrafi chodzić. Dlatego też od kilku lat nie organizuję przyjęć urodzinowych, ale dzięki portalom internetowym wszyscy znają tę przykrą dla mnie datę i złośliwie życzą mi dożycia tego wieku. W tym roku zwalili się goście, ale ponieważ jest to towarzystwo na poziomie, w ramach rekompensaty za najście przynieśli kilka prezentów. Półlitrową Żubrówkę w wersji udoskonalonej do 0,7 litra, zegarek - by obalić moją teorię mówiącą, że doba jest podstawową jednostką czasu, a z uwagi na niehigieniczny tryb życia, książkę zatytułowaną „Czy można żyć 150 lat?” . Pewnie, że można, o ile się wcześniej nie umrze. Pierwszy prezent uległ konsumpcji, zegarek założyłem, bo miał przydatną funkcję – datownik, a pobieżna lektura wstępu do książki tłumaczyła, że MOŻNA, ale nie odpowiadała na pytanie – PO CO? Po pierwsze, żadnego kraju na świecie nie stać, żeby utrzymywać emeryta przez blisko 90 lat. Po drugie, przepis na długowieczność przewidywał częste stosowanie lewatywy, a zabieg ten kłóci się z moim poczuciem smaku. Po trzecie, podjąłem kiedyś próbę nawiązania kontaktu ze stulatkiem i przekonałem się, że to nie ma sensu. Wytrzeszczał oczy, napinał mięśnie twarzy, czym sprawiał wrażenie, że koncentruje się na moich słowach, a w rzeczywistości …walił w pieluchę. Miał niebieską pidżamę, żółtą twarz i nic nie kumał. Jakbym rozmawiał z paczką Vegety. Po zakończeniu dołującej imprezy mogłem zanurzyć się głębiej w lekturę medycznego bestselleru. Zawierał kilka zasad, których przestrzeganie pozwalało żyć „prawie wiecznie”. Pierwsza to zdrowy kręgosłup. Autor

8

twierdzi, że zwyrodnienia tego organu odpowiedzialne są za wszystkie dolegliwości i choroby na jakie cierpi człowiek. Weneryczne też? Przez ostatnie trzydzieści lat zapominałem badać kręgosłup ,więc zacząłem rozważać, czy leczenie zacząć od skoliozy czy od sklerozy. Rozebrałem się do rosołu i stanąłem przed lustrem. Według autora prostym sposobem na przeistoczenie się z Quasimodo w Belmondo jest uprawianie sportu i …ani słowa o brydżu. Włożyłem dres, po czym z obrzydzeniem wybiegłem z domu. Wieś nie jest dobrym miejscem do uprawiania joggingu. Po przebiegnięciu pierwszych stu metrów miałem kilka kilogramów błota na plecach, sześć razy usłyszałem: „Gdzie lecisz? Sklep do dwudziestej!”, a potem ruszyły za mną nieuwiązane psy. Czterysta metrów ucieczki odebrało mi oddech, a gdy próbowałem wezwać pogotowie zemdlałem i wpadłem do rowu z wodą. Kilka tygodni później miałem już za sobą lekki zawał, silne przeziębienie, serię zastrzyków przeciw wściekliźnie, ale nadal cierpiałem psychicznie z powodu trzech stów za nową komórkę. Ćwiczenia siłowe w zaciszu domowym wydały mi się dużo lepszym rozwiązaniem, jednak również trwały zaledwie kilka minut. W wojsku robiłem sto dwadzieścia pompek. Niestety, pamięć mózgowa i mięśniowa to dwie zupełnie różne rzeczy. Trzy serie po jedenaście powtórzeń i zakwasy sprawiły, że przez tydzień nie mogłem udźwignąć papierosa. Szukałem w książce czegoś łatwiejszego. Trafiłem na rozdział zatytułowany Oddychanie. Łatwizna? Prawidłowo oddychają tylko dzieci i pieśniarze operowi, bo robią to przeponą, czyli mniej wypinają klatę, a bardziej wydymają brzuch. Mój nawet bez wydymania ma objętość dmuchanego basenu. Oddychać należy powoli, bo zużywają się pęcherzyki płucne i tu autor przytacza przykład 130 letniego hindusa, który oddychał raz na minutę. Spróbowałem nie oddychać przez 10 sekund i … M jak Miłość – znaczy - Mroczki przed oczami. Wziąłem się za następny rozdział – Odżywianie. Bułka z


masłem, ponad pięćdziesiąt lat doświadczenia. Z wstępu do rozdziału wywnioskowałem, że jedzenie szkodzi zdrowiu, a podstawą prawidłowego żywienia jest głodówka i …lewatywa, Żołądek podszedł mi do gardła. A …coś do gryzienia? A co z piciem …normalną stroną? Szukałem w myślach jakiegoś zdrowego produktu, który lubię – Mleko! Wertowałem strony w poszukiwaniu tego hasła - mleko jest zdrowe hura! … ale tylko mleko matki … zaczęło się robić pod górkę …które wolno spożywać do szóstego miesiąca życia…kamień z serca …krowie mleko pod wpływem temperatury ludzkiego ciała ścina się, jako ser przywiera do ścianek jelita cienkiego i trawione jest w ostatniej fazie głodówki - czyli w moim przypadku …NIGDY?! Przeszedłem do podrozdziału Mięsa, gdy żona podała obiad. Mielony z ziemniakami w sosie grzybowym. Wbiłem widelec w sznycel ,nie przerywając lektury i tak zastygłem …człowiek po czterdziestce nosi w sobie kilka kilogramów niestrawionego, gnijącego mięsa… z dalszej lektury wynikało jednak, że to bez różnicy czy zjem czy wywalę, bo moje jelito grube niczym się nie różni od kubła na śmieci ( jeżeli przyjąć oczywiście, że kubeł też nie był myty przez ostatnie pięćdziesiąt lat) . Zdezynfekowałem jelita szklaneczką whisky i wróciłem do lektury skrzętnie omijając rozdział o odżywianiu. Kolejny nosił tytuł Zewnętrzna higiena ciała. Wiem - na wiosnę wypada się podmyć. Część pierwsza była o czyszczeniu zębów …szczoteczka niszczy zęby i kaleczy dziąsła, co prowadzi do próchnicy oraz …zaś …wszystkich chorób i dolegliwości. Pasty do zębów zawierają fluor, który po przypadkowym spożyciu może doprowadzić nawet do śmierci. Chłonąłem każde słowo w nadziei poznania substytutu szczoteczki. Doczekałem się i zamarłem – doktor zalecał gryźć …gałęzie. Był wieczór, padał deszcz, wszędzie błoto więc wyrwałem psu z pyska kostkę do czyszczenia zębów ...miał już czyste. Kolejny rozdział dotyczył higieny języka …biały nalot to siedlisko bakterii. Należy go zeskrobać paznokciem, aż język stanie się różowy…zrobiłem jak kazał doktor i wywaliłem język do lustra – był czarny. Faktycznie - przed chwilą dokładałem do centralnego. Przypomniałem sobie jednak, że węgiel jest dobry na …ten …no…zdrowie. Przełknąłem ślinę i kon-

VIA APPIA POLECA - LUTY

tynuowałem lekturę. Czyszczenie nosa …autor zalecał wciąganie nosem roztworu wody, miodu oraz sody, który ma się wylewać ustami. Wymieszałem składniki, pociągnąłem, aż cały płyn znalazł się …w płucach. Po godzinie, gdy już opanowałem kaszel i łzawienie przeszedłem do czyszczenia uszu. …Tarmosić, zwijać i naciągać ucho, aż wosk sam wypadnie. Spojrzałem na zdjęcie Pana doktora na okładce. No, no …pozazdrościć kolczyków. Właśnie otwarłem paczkę słonych paluszków, gdy dotarłem do oczyszczania ...ostatniego otworu. Przekartkowałem szybko, żeby nie mieszać smaków i trafiłem na rozdział Higiena wewnętrzna. Zaczęło się od czyszczenia wątroby. Olej, sok z cytryny, lewatywa, gorąca kąpiel, czosnek, lewatywa, wymioty, czosnek, lewatywa, wymioty wąchanie czosnku, wymioty. Tak dwa dni i możemy sobie całą tę kurację wsadzić w buty, jeżeli nie będziemy …czule rozmawiać z obolałą wątrobą. Nie wykonując gwałtownych ruchów, odłożyłem słonego paluszka i kolejną szklaneczką whisky popchnąłem kolację z gardła z powrotem do jelit. Ostatni rozdział nosił tytuł Umiejętność szczęśliwego życia – wykorzeń ze swoich myśli uczucie strachu, bólu, zemsty, nie denerwuj się i nie złość – bądź szczęśliwy – byłem …dokąd nie przeczytałem tego dzieła. Rzuciłem książkę psu. W pięć sekund zeżarł okładkę z wizerunkiem autora. - Dobra książka? Spytałem retorycznie. Ogon emitował sygnały radości. Mnie zdołowała, a jego uszczęśliwiła. Znajomy patolog pracujący w prosektorium zdradził mi kiedyś pewną tajemnicę najczystsze jelita ze wszystkich jego ”pacjentów” mają wegetarianie oraz alkoholicy. Wtedy zacząłem się zastanawiać, jak połączyć te dwa sposoby żywienia, żeby uniknąć lewatywy. Na śniadanie zjadłem …trawkę z Żubrówki.

9


CO BY BYŁO, GDYBY? - HISTORIE ALTERNATYWNE JAROSŁAW TUROWSKI

S

MECHANICZNY ŚWIAT

zaleni naukowcy i ich piekielne wynalazki, alternatywne historie i mechaniczne golemy, podrasowane dyliżanse i obładowane śmiercionośną bronią sterowce... Drodzy Czytelnicy, witajcie w mechanicznym świecie stempunka! Nurt ten jest podgatunkiem science-fiction, którego stylizacja jednoznacznie kojarzy się nam z mroczną Epoką Wiktoriańską. Autorzy cofają się do Wieku Pary i tworzą na potrzebę swych dzieł alternatywną wizję doskonale nam znanych wynalazków. Nie łudźcie się jednak, że znajdziecie tu urządzenia elektroniczne – w mechanicznym świecie steampunka dosłownie wszystko, nawet telefony i komputery, działa na zasadzie maszyny parowej! Powyższe informacje można wydedukować, tłumacząc nazwę gatunku – angielskie słowo "steam" oznacza wszak parę. Bardziej intrygujący jest drugi człon tej nazwy, czyli "punk". Przeciw czemu buntuje się steampunk? Jess Nevins, autor uchodzący za eksperta w dziedzinie steampunka, próbuje odpowiedzieć na to pytanie w artykule zatytułowanym "Dziewiętnastowieczne korzenie steampunka".

riacja na temat golema, która jest jednym z głównych znaków rozpoznawczych stempunka, narodził się właśnie na kartach "literatury wagonowej". Zdaniem Jessa Nevinsa stempunk buntuje się przeciw swoim niezbyt chwalebnym korzeniom. Nie tylko odcina się od owych słabych opowiastek, ale także sprzeciwia się i neguje je! "Literatura wagonowa" częstokroć (mniej lub bardziej świadomie) była literaturą propagandową – chełpiła opartemu na wyzysku kapitalizmowi. Steampunk sprzeciwia się systemowi, między innymi krytykując podejście do niższych klas. Brukowe historyjki były pozbawione logiki, światem steampunka zaś rządzą twarde zasady, a autorzy oprócz wymyślania alternatywnych wynalazków, piszą również bardzo szeroko o ich konsekwencjach dla ludzkości. Przede wszystkim jednak, steampunk pozostaje pierwszorzędną i niebanalną rozrywką. Serdecznie zapraszam Was do mechanicznego, wiktoriańskiego świata, gdzie przygoda czeka na Was dosłownie na każdym kroku! Poniżej prezentuję krótką listę dzieł, które (mam nadzieję) oddają ducha stempunka szczególnie wyraziście.

To, że gatunek czerpie inspiracje z twórczości Juliusza Verne'a, jest dość oczywiste dla każdego, kto przeczytał (bądź obejrzał) przynajmniej jedno steampunkowe dzieło. Wpływ Verne'a jest tak wyraźny, że bije wręcz odbiorcę po oczach. Steampunkowe korzenie sięgają jednakże również innych zakątków szeroko pojętej kultury. Jednym z nich jest "literatura wagonowa", czyli płytkie, zupełnie pozbawione ambicji opowieści, o których można rzec, że były zamieszczane w tanich brukowcach wręcz "hurtowo". Niektórzy ze znawców tematu twierdzą, iż steampunk wyrósł bezpośrednio z poletka tej – odbieranej obecnie negatywnie za brak jakiegokolwiek artyzmu – formy literackiej. Osądom takim niewątpliwie sprzyja pewien znaczący fakt: Parowy Człowiek – wa-

POWIEŚCI: Phillip Pullman – Trylogia "Mroczne Materie" Bruce Sterling, William Gibson – "Maszyna różnicowa" Neal Stephenson – "Diamentowy Wiek" James Blaylock – "Maszyna Lorda Kelvina"

[1]

10

FILMY: "Vidocq" (2001) "Van Helsing" (2004) "W 80 dni dookoła świata" (2004) KOMIKS: Alan Moore – "Liga Niezwykłych Dżentelmenów" [1] Artykuł ten można przeczytać w antologii: „Steampunk”, (red.) Ann VanderMeer i Jeff VanderMeer, Ars Machina, Lublin, 2011.


CO BY BYŁO, GDYBY? - HISTORIE ALTERNATYWNE KAROLINA DYJA

IDOL ALTERNATYWNY – MOJA PRZYGODA Z FAN FICTION

F

ascynacja kimś sławnym – aktorem, piosenkarzem, sportowcem – to jak najbardziej naturalny etap w życiu każdego z nas. Żyjemy też w czasach, w których niezmiernie łatwo się „uzewnętrznić” poprzez fora czy blogi. Nic więc dziwnego, że na tym podłożu jak grzyby po deszczu powstają tak zwane fanficki. Zjawisko „małyszomanii” sprawiło, że skoki narciarskie stały się w Polsce dyscypliną niezwykle popularną. Ten sport to jednak nie tylko adrenalina związana z zawodami i duma, kiedy nasz idol przeskakuje skocznię; na brak utalentowanych, sympatycznych i, co najważniejsze, przystojnych zawodników nie możemy narzekać. Nic dziwnego, że działają oni na wyobraźnię swoich nastoletnich fanek. Większość fanficków „skokowych” nie powala oryginalnością. Zdarzają się co prawda perełki w rodzaju wciągającej i prześmiesznej historii o Norwegach jako świetnie zorganizowanej mafii manipulującej wynikami czy niedokończonego (a szkoda!) opowiadania o tym, jak kilku skoczków poszukuje syna asystenta dyrektora Pucharu Świata, Jurija. W większości jednak tego typu twórczość sprowadzała się do schematu skoczka zakochującego się w swojej fance, a następnie (oczywiście po wielu komplikacjach) żyjącego z nią długo i szczęśliwie. Po jakimś czasie zaczyna to po prostu nudzić. Ja też byłam już poważnie znudzona… Ale wtedy pojawiło się Fin Fiction. Już na wstępie zostałam mile zaskoczona. Fanka co prawda się znalazła, z tą subtelną różnicą, że… była to Fanka martwa. Ten fakt nie przeszkadza jej jednak w cielęcym uwielbieniu dla Mattiego Hautamaeki, utytułowanego zresztą Fina. Zakochana bez pamięci w swoim idolu denatka niechcący pakuje go w niezłe kłopoty. Łaknący spokoju „Mattuś” musi teraz stawić czoło groźnemu i niezrozumiałemu dla niego środowisku Zaświatów. A przecież on tylko chciał poleżeć na kanapie… Staje się to świetnym wstępem do perypetii pozostałych reprezentantów Finlandii oraz ich trenera - ze względu na podejście do tego zajęcia zwanego Prawie Bezdusznym Ni-

kiem. Stają oni przed dylematem znalezienia dublera po zniknięciu Mattiego (w tej roli jego młodszy brat, Hannu). Pojawia się też problem zupełnie innej natury: Harri Olli staje się wampirem. Sprawa jest o tyle trudna, że młody skoczek to zdeklarowany pacyfista i wegetarianin. Jak to pogodzić z rolą złowrogiego krwiopijcy? Kiedy na scenie zjawia się wampirzyca Verenimija oraz inni przedstawiciele świata nieumarłych, robi się naprawdę ciekawie. Na uwagę w Fin Fiction najbardziej zasługują kreacje bohaterów. Przede wszystkim doceniłam to, że autorka nie stworzyła postaci nieskazitelnych, co jest bolączką piszących fanek. Każdy ze skoczków ma wady i zalety, znakomicie uwypuklono też ich cechy charakterystyczne – Janne Ahonen to mruk i milczek, ale za to rozwiąże każdy problem, Janne Happonen uważa, że jest najlepszy i kombinuje jakby tu konsumować słodycze pod samym nosem trenera, Jussi Hautamaeki to histeryk (trudno mu się dziwić, kiedy jeden brat znika, a drugi ma poważne predyspozycje do tego, żeby zabić się na skoczni…)… mogłabym tak wymieniać długo. Fason trzymają też postacie drugoplanowe; moimi ulubieńcami zostali bezsprzecznie uroczy Mico Ahonen, jego mama Tiia oraz nieustraszony łowca wampirów, czyli Arttu Lappi. Chciałabym teraz napisać co nieco właśnie o krwiopijcach. Doświadczenia z bestsellerem Stephanie Meyer trochę zniechęciły mnie do tych istot. Miłość Mattiego do Verenimiji rodziła obawy, że w Fin Fiction powstanie coś podobnego. Tutaj powinny nastąpić oklaski, fanfary i odsłonięcie pomnika dla Autorki – wybrnęła z tego wyśmienicie. „Mattuś” prezentuje co prawda poziom życiowego zorientowania zbliżony do Belli Swan, ale, w przeciwieństwie do niej, jest w tym absolutnie uroczy i rozbrajający. Edward Cullen mógłby natomiast co najwyżej polerować kły Verenimiji, nie mówiąc już o jej wampirzym narzeczonym. Autorka znalazła również miejsce na inne ciekawe rzeczy. Publikując opowiadanie

11


CO BY BYŁO, GDYBY? - HISTORIE ALTERNATYWNE na stronie, zadbała zarówno o stronę graficzną, jak i zapewnienie rozrywki fanom Fin Fiction – poprzez dział fanartów i „bajkobzdurek” (historyjek luźno powiązanych z fabułą). Swój wkład w powstawanie tego „działu” miała zarówno Autorka jak i czytelnicy. Przyznam, że do dziś się śmieję, wyobrażając sobie Mattiego, który na melodię „Na orbicie serc” wyśpiewuje „Obłęd wciąga mnie, tęsknię za kanapą mą!”. Równie rozbrajające „Me serce to dynamit, lecz kanapy mi brak” przypomina mi się za każdym razem podczas słuchania oryginału tej piosenki. Śledziłam Fin Fiction niemal od począt-

12

ku. Bawiłam się świetnie, lektura często trzymała w napięciu. Nieraz nie mogłam doczekać się następnego odcinka. Oby więcej takich opowiadań! Strona, o której mowa w tekście znajduje się pod linkiem: www.fin-fiction.ovh.org


CO BY BYŁO, GDYBY? - HISTORIE ALTERNATYWNE EWA LASOTA

B

UM! Wielkie nic, które było wszędzie, właśnie wybuchło, wypluwając z olbrzymią prędkością mgławice, galaktyki, a w nich gwiazdy i układy planet. I Żółwia. Być może kilka, tego nie wiadomo, lecz mieszkańcy świata, niesionego na grzbiecie Żółwia mają nadzieję, że istnieje tylko on. A przynajmniej, że jest samcem, bo gdyby był samicą, to po spotkaniu z innym kosmicznym Żółwiem nastąpi.. tego, no, wszyscy pewnie wiecie, co się dzieje, gdy dziewczyna i chłopak, kiedy dawno nie... eee... to wtedy oni... w każdym razie świat skończyłby się w odgłosach postękiwania pary Żółwi. Tak czy inaczej, pozostańmy na razie tylko przy jednym, Wielkim A’Tuinie, dźwigającym cierpliwie na skorupie cztery słonie, trzymające Dysk. Z lotu ptaka wygląda pewnie jak wielki talerz z gigantycznym, śnieżnym szczytem pośrodku; w większości jest niebieski, upstrzony kontynentami, a nad jego krawędziami połyskuje tęcza... to znaczy, to tylko takie wyobrażenie, nikt przecież nie spotkał ptaka, który miałby na tyle rozumu, by wszystko ładnie opisać. Może by i mógł przy odpowiedniej tresurze, ale z racji tego, że ma ptasi móżdżek, pewnie nie zapamiętałby wszystkiego, co widział i zapewne pomieszał wiele rzeczy. Dawno, dawno temu Dysk nawiedził Potop, lecz znalazł się człowiek, któremu objawiono kataklizm; zbudował ogromną arkę, na której zgromadził po parze z każdego gatunku zwierząt, jaki udało mu się odnaleźć. [1] Zabrał też kapustę. Dużo kapusty. Jak wiecie, jedzenie niesie ze sobą pewne... konsekwencje. Gdy te konsekwencje, pochodzące od rozmaitych stworzeń, nie mieściły się już w ładowni, ów człek postanowił przechylić arkę i pozbyć się problemu. Mówią, że tak powstało Ankh Morpork. Ankh Morpork jest najważniejszym politycznie polis Świata Dysku. Piękne, bogate, zamieszkałe przez najwyższych dostojników miasta, Ankh oddzielone jest od Morpork naturalną granicą, umownie nazywaną rzeką. Rzeka Ankh jest bowiem zbyt gęsta, by płynąć i

ŚWIAT DYSKU

jednocześnie odrobinę za rzadka, by uprawiać tam marchewkę, więc postanowiono uznać, że jednak jest rzeką, choć leniwą. Drugi brzeg Ankh zamieszkują wszystkie te typy spod ciemnej gwiazdy, których dziadkowie nie mieli tyle szczęścia i sprytu, by w pewnym momencie zbrzuchacić księżniczkę, ukraść bajońską sumę pieniędzy lub uczynić cokolwiek innego, co pozwoliłoby kupić im tytuł i tym samym stać się Szanowanymi Obywatelami. W Morpork niedobrze jest wychodzić po zmierzchu, o ile człowiek nie chce mieć dodatkowego otworu w klatce piersiowej. W zasadzie, za dnia też lepiej jest siedzieć w domu. W Morpork nikt nic nie widzi, ani nic nie słyszy. Przecież lepiej jest nie wiedzieć, gdy pyta Straż, prawda? Przecież chłopak Johnsonna nie mógł ukraść tej sakiewki, to takie dobre dziecko, zawsze pomagał rąbać drewno na opał, a i wody naniósł, nie, nie, to na pewno nie on. Co? Że to niby przed moim straganem? Niemożliwe, ja tego dnia miałem zamknięte, w sumie to nie prowadzę już kramu od zeszłego wtorku, zmieniłem rewir i nie handluję już kapustą, tylko sprzedaję szczury krasnoludom, mówię panu, z keczupem są naprawdę niezłe, sam nie wierzyłem. To nie tak, że Ankh Morpork jest złym miejscem. Jest po prostu ludzkie do szpiku bruku. Wbrew pozorom wszystko jest tam poukładane [2] i ma swoje miejsce [3] . Uporządkowanym bałaganem zarządza Lord Vetinari, który ze względu na swoje wykształcenie zawsze potrafi spojrzeć człowiekowi we wnętrze [4] i dojrzeć tam wszystko to, co chciałbyś ukryć. Lord Vetinari nie jest złym władcą; po prostu jest i przygląda się mechanizmowi działania miasta, złożonemu z trybików tworzonych przez Gildie. Nikt nie pilnuje lepiej interesów niż one [5] . Każdy, kto próbuje imać się jakiegokolwiek zajęcia, jest zrzeszony, od żebraka począwszy, na złodzieju kończąc. Oczywiście, można próbować działać na własną rękę, nie płacąc składek, ale lepiej jest działać mając dwie ręce niż jedną, więc... płacą. Stosowne podatki chronią mieszkańców przed

13


CO BY BYŁO, GDYBY? - HISTORIE ALTERNATYWNE nielicencjonowanymi rozbojami, kradzieżami i zabójstwami; najkorzystniejsze są abonamenty, jak wszędzie. Świetne rozwiązanie, nieprawdaż? Żyjąc na błękitnej planecie nigdy nie wiesz, kiedy cię napadną; być może nigdy, a być może i trzy razy w tygodniu. A tak? Mógłbyś wyciągnąć kwit i powiedzieć: „Panowie, bardzo przepraszam, ale już wykorzystaliście limit na ten rok”, na co napastnicy odpowiedzieliby, pomagając ci wstać z ziemi: „Najmocniej pana przepraszamy, widać źle spojrzeliśmy w harmonogram”, ukłoniliby się i odeszli. Z tomu na tom Świat Dysku ewoluuje, zmienia się i rozwija; o ile pierwsze pozycje („Kolor Magii” i „Blask Fantastyczny”) są przeuroczą parodią fantastyki, o tyle następne poruszające w satyryczny sposób ważne dla ludzi kwestie, stają się niepokojąco... dojrzałe. Na przykład „Równoumagicznienie” czy „Potworny Regiment” dotykają natury feminizmu i zwykłego równouprawnienia, jednak obserwując dzisiejszy świat, mam wątpliwości: który obraz - wykreowany przez Mistrza Pratchetta, czy ten rzeczywisty - jest bardziej groteskowy... Terry Pratchett w swoich powieściach pokazuje w arcyzabawny sposób alternatywne rozwiązania dla kwestii biurokracji, finansów, polityki i ekonomii („Eryk”, „Świat Finansjery”, „Straż! Straż!”,), przechodzi przez problemy religii i tolerancji („Niuch”, „Łups”, „Carpe Jugulum”, „Bogowie, honor i Ankh Morpork”, „Pomniejsze bóstwa”), zahacza o prawa pracownicze („Na glinianych nogach”), postęp technologiczny (”Kosiarz”), kosmopolityzm („Piąty Elefant”), rewolucje („Straż nocna”), machinacje finansowe („Piekło pocztowe”, „Świat finansjery”) i świat celebrytów („Niewidoczni akademicy”), a kończy prześmiewczo na swojej wizji Hollywood („Ruchome Obrazki”) i rock’n’rolla („Muzyka Duszy”). Świat Dysku śmiało można podzielić na kilka cykli: o Rincewindzie, Straży miejskiej, Czarownicach z Lancre, Śmierci, Moiście von Lipwigu i Tiffany Obolałej. Rincewinda poznajemy w „Kolorze Magii”, pierwszej pozycji ze Świata Dysku. Ten niedoszły mag, tchórzliwy i zupełnie nie umiejący czarować, jest magnesem na kłopoty. Za to po-

14

trafi błagać o litość w dwudziestu sześciu językach. Powiedziałam, że Rincewind nie potrafi czarować? Cieszcie się, albowiem Rincewind zna tylko jedno zaklęcie, które wywołałoby koniec świata. Na szczęście zapomniał, jak ono leci. Mag jest przekomiczną postacią, która przeżywszy mnóstwo przygód sama twierdzi, że: Poznałem smak nudy i smak przygody. Nuda jest o wiele ciekawsza. W swoim pasjonującym życiu był przewodnikiem dla przybysza z innego kontynentu, studentem, pomocnikiem bibliotekarza[6] , profesorem, niewolnikiem i parę razy bohaterem. [7] Straż miejska najbardziej jest związana z samym Ankh Morpork. Przez całą serię z kilku strażników robi się nam porządnie działająca instytucja, zrzeszająca najróżniejsze persony, od krasnoludzkiej kobiety, wilkołaczycy, przez gnoma, gargulca i trolla, na Nobbym Nobbsie kończąc. Ze zgrai przestraszonych facetów w pordzewiałych zbrojach, chowających się w najbezpieczniejszych zaułkach i obwieszczających, że wszystko jest w porządku, przeistaczają się, jako organizacja, w całkiem solidną i sprawnie działającą siłę militarną oraz polityczną. Lancre jest krainą położoną w górach Ramptopach - w końcu czarownice, by sprawnie działać, muszą mieć pod stopami solidną skałę. Zgromadzenie zawsze powinno składać się z trzech wiedźm: matki, dziewicy i tej trzeciej. Niewątpliwie matką[8] była Niania Ogg, rolę dziewicy piastowała Magrat Garlick[9] , późnej jej miejsce zajęła Agness Nitt. Babcia Watherwax za to zawsze była... no, tą trzecią[10] . Seria o czarownicach kapitalnie przedstawia magię umysłu, którą posługują się wiedźmy. Ich najmocniejszą stroną jest żelazna logika, tarczą fenomenalna pamięć, a orężem: cięty jęzor. Śmierć jest gościem zupełnie pozbawionym poczucia humoru. Wywyższa się, ciągle gadając Caps Lockiem, ma problemy z ogarnięciem figur przestrzennych, ale za to lubi koty, curry i swoją logiczną do bólu wnuczkę Susan. Pojawia się w nieomal wszystkich tomach, sam o sobie mówi: „antropomorficzna personifikacja ludzkich wyobrażeń na jego temat”. Pomaga przechodzić ludziom na tamtą stronę; zaintrygowali go na tyle, że czasami podejmuje kar-


CO BY BYŁO, GDYBY? - HISTORIE ALTERNATYWNE

kołomne próby zrozumienia ich natury, co zawsze wywołuje lawinę komplikacji. Poza Alfredem i śmiercią szczurów, jego najwierniejszym towarzyszem jest żywy koń - Pimpuś[11] . Śmierć, wbrew pozorom, jest całkiem rozrywkowym jegomościem, potrafi na przykład świetnie tańczyć. Bohater wykreowany przez Pratchetta budzi olbrzymią sympatię, jego perypetie są przezabawne, natomiast próba zrozumienia ludzi roztkliwia. Moist von Lipwig pojawia się w twórczości sir Terrego dosyć późno i wywołuje całą lawinę reform i udziwnień. Zupełnie z własnej woli objął stanowisko szefa poczty[12] i zdziałał nim cuda. To właśnie Moist zaszczepił w mieszkańcach Ankh Morpork filatelistycznego bakcyla i wprowadził do obiegu papierowe pieniądze [13] . Von Lipwig tak naprawdę jednak jest wyspecjalizowanym... cii, nie powiem, kim jest. Jest na tyle sprytnym człowiekiem, by nie rzucać się w oczy i znaleźć właśnie tam, gdzie powinien. Czarownica powinna mieć pod stopami solidną skałę, mówią. A Tiffany (w poprzedniej wersji tłumaczenia: Akwila Dokuczliwa) wychowała się na Kredzie i mimo to jest bardzo utalentowaną, młodą czarownicą, sympatyzującą z Fik Mik Figlami i patrzącą na wszystko bardziej niż trzeźwym okiem. A Wielki A’Tuin sunie przez kosmos, nie wiedząc nawet, że na jego grzbiecie rozgrywają się najróżniejsze tragedie i niewyobrażalne komedie. Miasta powstają i upadają, konstruowane są wehikuły czasu i sekary, ludzie rozwijają się w zastraszającym tempie, wampiry z dalekiego Uberwaldu wreszcie nawiązują stosunki dyplomatyczne z innymi krajami, a Samuel Vimes ratuje krasnoludzką Świętą Bułkę. Trzeba przyznać, że alternatywny świat Terrego Pratcheta jest barwny, zabawny i – o zgrozo! – niekiedy pouczający. Polecam!

[3] Poza małym sklepikiem z różnymi magicznymi przedmiotami, który zawsze jest po drugiej stronie ulicy, choć przysiągłbyś, że wczoraj był gdzie indziej. [4] Niewątpliwie najważniejszy wpływ na zdobycie tej wysoce cenionej umiejętności miały zajęcia z sekcji zwłok w szkole skrytobójców. [5] Powiedział kiedyś, że: jeśli mamy mieć przestępczość, niech to będzie przestępczość zorganizowana. [6] Głównie dlatego, że dzięki swojemu lingwistycznemu talentowi jako jedyny potrafił się z nim porozumieć. Wspomniałam, że bibliotekarz był orangutanem? [7] Zupełnie przypadkiem co prawda, ale warto wspomnieć. [8] Dodatkowo jeszcze żoną, kochanką (co być może ciężko sobie wyobrazić), wredną teściową dla synowych i cudowną dla zięciów i właścicielką największego gwałciciela w okolicy. To nie prawda, że kot Greebo gwałcił wszystko. Nie gwałcił jeży. [9] Ale tylko do czasu aż wyszła za króla – potem siłą rzeczy była też matką. [10] Przy Babci Weatherwax nikt nie śmie powiedzieć głośno, że ta trzecia to starucha. [11] Inne się jakoś nie sprawdzały; te płonące zwykły wywoływać pożary, a ze szkieletowych ciągle wypadały jakieś części. [12] W alternatywie, jaką przedstawił mu Patrycjusz Vetinari było samobójstwo przez powieszenie, również dobrowolne. [13] Ale to już po tym, gdy został szefem banku. Szefem banku miał zostać wcześniej, jednak odmówił. Stał się nim, ponieważ otrzymał psa zmarłej przewodniczącej banku, która wszystko przepisała swojemu czworonożnemu pupilowi.

[1] Wszyscy do tej pory złorzeczą mu, że zamiast jednorożców wziął ze sobą komary. [2] Może z wyjątkiem papierów na biurku komendanta Vimesa, chociaż nawet tam panuje swoisty ład; dokumenty dzielone są na nieprzeczytane i te, które już spłonęły w kominku.

15


CO BY BYŁO, GDYBY? - HISTORIE ALTERNATYWNE

P

BOHDAN WASZKIEWICZ

KRYPTONIM ŚLEPOWRON

rzez duże okna wpadały promienie słoneczne, rozjaśniając obszerne pomieszczenie. Jedynymi meblami w gabinecie były ciemne biurko oraz krzesło, które mocno kontrastowały z białymi ścianami. Przy biurku siedział mężczyzna odziany w nienagannie skrojony garnitur. Przed nim, na lśniącym blacie, leżała tekturowa teczka z czerwonym napisem „ściśle tajne”. Westchnął głośno, po czym zamknął podkrążone oczy i na chwilę zastygł w bezruchu. Z pomarszczonej twarzy biło zmęczenie. Wydawało się, że zaśnie, kiedy od drzwi dobiegło ciche pukanie. Potrząsnął głową, jakby chcąc w ten sposób przegonić ogarniającą go senność. Ujął w dłoń wypełnioną do połowy szklankę i upił łyk bezbarwnego płynu. Odchrząknął. – Proszę wejść – zaprosił, odstawiając naczynie na biurko. Do środka wkroczył szczupły mężczyzna. Miał na sobie szary garnitur, a na jego nosie tkwiły stylowe okulary. – Dzień dobry, panie prezydencie – powiedział, gdy znalazł się przed obliczem Ronalda Reagana. – Jak się masz, Richard? Bo ja całą noc spędziłem, czytając te akta. – Wskazał dłonią tekturową teczkę. – Spałem tylko trzy godziny, a zasnąłem dopiero nad ranem. Rozumiem, że te informacje są potwierdzone? – Tak, panie prezydencie. Poza tym, nie ma w tym nic nadzwyczajnego, bo przecież o takiej możliwości wiedzieliśmy od mniej więcej roku. – Masz rację – zawiesił na chwilę głos, a po chwili zapytał: – Wszyscy są? – Tak. Czekają w Gabinecie Stanów Zjednoczonych. – No to chodźmy. – Wstał z krzesła, po czym podszedł do doradcy. – Przyda mi się mój talent aktorski, żeby przekonać ich do tak szalonego planu. – Zaśmiał się gorzko. – Kryptonim „Ślepowron”, tak? – Zgadza się, panie prezydencie. Pozostały nam tylko trzy miesiące na przygotowania, ale powinniśmy zdążyć.

16

II Stał przy oknie i zerkał na pogrążone w półmroku Aleje Ujazdowskie. Na zewnątrz panował niewielki ruch. Padający śnieg utrudniał poruszanie się nielicznym grupkom ludzi, a po posypanej solą jezdni od czasu do czasu wolniutko przejeżdżały samochody. Wysoki i dobrze zbudowany brunet nie znał marek obserwowanych aut, ale zauważył, że większość z nich nie prezentowała się jakoś szczególnie ciekawie. A John Statton lubił drogie i szybkie samochody. Amerykanin przebywał w Polsce od kilku dni i jak dotąd nie opuszczał ambasady. Mimo to nie był zainteresowany zwiedzaniem stolicy obcego państwa, bo podobne obrazki widział wcześniej w Bukareszcie, Berlinie Wschodnim i Moskwie. Jakiś czas temu doszedł do wniosku, że miasta komunistycznych krajów są do siebie bardzo podobne. „Szare, odrapane budynki oraz ciemne ulice, a do tego ludzie o smutnych i zmęczonych twarzach” – dumał agent. Poza tym rozkazy brzmiały jasno: zaszyć się ambasadzie, wykonać misję, a jeśli uda się przeżyć, zaczekać na dalsze polecenia. Jeśli uda się przeżyć... Z zadumy wyrwał go męski głos. – Co? – zapytał Statton. – Co mówiłeś? – Powiedziałem, że ulica, na którą patrzysz, jeszcze trzydzieści lat temu nosiła imię Stalina – wyjaśnił siedzący na kanapie jegomość. Wyglądał na znacznie starszego od swojego interlokutora, o czym świadczyła rozległa łysina i brzuch sterczący spod kraciastej koszuli. – Tak? No, proszę. W sumie dziwne, że i tak udało się zmienić jej nazwę – mruknął John. – Zmienili ją jakieś trzy lata po jego śmierci. Pamiętam, że kończyłem wtedy liceum i cieszyłem się jak diabli. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że w sześćdziesiątym ósmym będę musiał stąd uciekać. John chciał coś wtrącić, ale odpuścił. W końcu przyjechał tutaj wypełnić swoje zadanie, a nie uczyć się historii tego kraju. Czasem zastanawiał się tylko, dlaczego Polska jest tak ważna dla rządu Stanów Zjednoczonych? A może nie chodziło o konkretne państwo, a raczej o właściwy moment? Przypuszczał, że


CO BY BYŁO, GDYBY? - HISTORIE ALTERNATYWNE

„gadające głowy” z Waszyngtonu chcą w ten sposób skruszyć betonowy mur komunizmu, licząc na to, że potem inne narody bloku wschodniego odrzucą dyktaturę Sowietów. „Przy niewielkiej pomocy z zewnątrz, ma się rozumieć” – skrzywił usta w ledwie widocznym uśmiechu. Spojrzał na rozmówcę. Krótkie zadanie, do którego przygotowywano Władka przez kilka tygodni w Pentagonie, miało odmienić losy Polski. Statton nie mógł wyjść z podziwu, że niepozornie wyglądający wykładowca uniwersytetu zgodził się wziąć udział w tak niebezpiecznej akcji. I w dodatku chciał pomóc krajowi, z którego wcześniej go wydalono. „A może właśnie dlatego? – myślał agent. – Tylko, czy facet podoła wyzwaniu?” W jego głowie mnożyły się wątpliwości. Niby Władysław Glesner nadawał się doskonale, ponieważ fizyczne podobieństwo do celu misji oraz znajomość języka polskiego miały niebagatelne znaczenie, lecz z drugiej strony John zawsze uważał, że do takich spraw odpowiedni byli jedynie doświadczeni agenci. Ale cywil? Cywile zawsze przynosili pecha. – Zaraz dołączy do nas mój kolega. Jedną z jego wielu umiejętności jest charakteryzatorstwo – oznajmił. – Przed nami długa noc. – Nie szkodzi. I tak nie mógłbym zasnąć. Przecież jutro wystąpię w telewizji. – Władek zaśmiał się ironicznie.

być inaczej. Schodzili stromym zboczem w zupełnej ciszy. Myśli prezydenta powędrowały daleko do państwa leżącego pomiędzy Tatrami a Bałtykiem. Od dłuższego czasu próbował sobie wyobrazić obraz Europy po ewentualnym powodzeniu misji, lecz były to czyste fantazje. Tak naprawdę odpowiedzi na wszystkie pytania miały dać najbliższe dni lub tygodnie. „No, może miesiące” – zakończył myśl, po czym przerwał milczenie: – Rozumiem, że „Ślepowron” powoli zmierza do punktu kulminacyjnego? – Tak, panie prezydencie. Jestem ze wszystkim na bieżąco i póki co nie ma żadnych problemów. Nasi agenci są przygotowani perfekcyjnie. – A wojsko? – Piechota i odziały pancerne w Niemczech oraz lotnictwo w Wielkiej Brytanii czekają w pełnej gotowości. Podobnie jest z naszą marynarką, której kilka okrętów stacjonuje u wybrzeży Szwecji – To dobrze. – Cmoknął z zadowoleniem, dodając żartobliwie: – Powodzenie akcji osłodzi mi dzisiejszą przegraną w golfa – zawiesił na moment głos, przełknął głośno ślinę i powiedział: – Powoli zaczynam się martwić, że zabraknie nam wysp. – Bez obaw, panie prezydencie. – Roześmiał się Pipes. – W razie czego Japończycy mają ich sporo. III Reagan pokiwał ze zrozumieniem głową. Wyjaśnienia doradcy były w pełni satysfakcjo– Do diabła – warknął niepocieszony, kiedy nujące. „Oby wszystko poszło dobrze, a moja biała piłeczka o centymetry minęła dołek. – Już reelekcja będzie formalnością” – rozmyślał. trzeci raz nie trafiłem! IV Stojący obok Richard Pipes uśmiechnął się. Trzymając w jednej ręce kij do golfa, drugą poZamarznięty na kość śnieg utrudnił podnieprawił czapkę z daszkiem, po czym podszedł sienie włazu, przez co trzech mężczyzn dostało do piłeczki leżącej na równo skoszonej trawie. się do kanału kilka minut później niż przewiPo krótkim przygotowaniu mocno uderzył. Pił- dywał plan akcji. Niewielki poślizg czasowy ka poszybowała daleko, by wkrótce wylądować nie miał dużego znaczenia, więc nie wprowaw pobliżu chorągiewki. dził w ich poczynania niepotrzebnej nerwo– Widzę, że nie mam dzisiaj co marzyć o zwy- wości. Znalazłszy się w środku, zasunęli za cięstwie z tobą – podsumował Reagan, chowa- sobą klapę, po czym włączyli latarki. Wszyscy jąc kij do futerału. mieli na sobie identyczne stroje. Można było – Za to w najbliższych wyborach wygra pan pomylić ich z grupą kominiarzy, gdyby nie bez żadnych problemów – pocieszył go. – Po miejsce, w którym przebywali. Alan przesunął tym, czego pan dokona w Europie, nie może w dół suwak czarnego kombinezonu i wycią-

17


CO BY BYŁO, GDYBY? - HISTORIE ALTERNATYWNE gnął z wewnętrznej kieszeni pomięty kawałek papieru. Rudowłosemu mężczyźnie wystarczyło jedno szybkie spojrzenie, aby odnaleźć właściwy kierunek. „Gówniana robota”– przebiegło przez myśl Johnowi, kiedy przyprawiający o mdłości smród wypełnił mu nozdrza. Humor poprawił mu widok grymasu obrzydzenia na twarzy Władysława. Założyli maski tlenowe i już po chwili maszerowali, jeden za drugim, do celu oznaczonego czerwonym krzyżykiem na prowizorycznej mapie. Dwóch dźwigało plecaki, a jeden z nich trzymał w dłoni skórzaną teczkę. Światła latarek rozjaśniały tunel, rzucając blask na wilgotne ściany i potok fekaliów. Czasem do uszu mężczyzn dobiegały szczurze piski odbijające się echem po kanałach, jakby gryzonie chciały ostrzec pobratymców przed intruzami. Zatrzymali się przed rozwidleniem podziemi na dwa kolejne korytarze. Wzrok Alana ponownie powędrował na niewielką mapkę, po czym ruszyli dalej. Wiedzieli, że znajdowali się już blisko celu, więc postanowili zachować czujność i poruszać się jak najciszej. Według danych wywiadu, w domu nie było wartowników, natomiast w ogrodzie oraz przed bramą znajdowało się odpowiednio po dwóch żołnierzy. Gdyby cokolwiek wzbudziło ich podejrzenia, akcja mogłaby zakończyć się niepowodzeniem. Alan powstrzymał ruchem dłoni dalszy pochód. Stanęli obok metalowej drabinki i pokiwali ze zrozumieniem głowami. Wyłączyli latarki. Dwaj mężczyźni wspięli się po zardzewiałych stopniach, a potem z niemałym trudem podnieśli klapę. Wstrzymali oddech, kiedy właz przesunął się z hałasem po betonowej posadzce. Przez moment nasłuchiwali, a gdy uznali, że nic im nie zagraża, wyszli ze studzienki. Przyzwyczaiwszy wzrok do ciemności, uważnie zlustrowali tonące w mroku pomieszczenie. Wkrótce dołączył do nich trzeci z towarzyszy. Stali pośrodku piwnicy. Cel był blisko, a jednocześnie tak daleko. Zmienili obuwie na suche i lżejsze. Gumofilce wrzucili do kanału, po czym szybko pokona-

18

li kilka stopni niewysokich schodów. Kiedy dotarli na ich szczyt, John powoli nacisnął klamkę. Drzwi zaskrzypiały, ale nie na tyle głośno, żeby obudzić kogoś z domowników. Po kolei przestąpili próg kuchni, gdzie Alan ponownie zerknął na mapę. Blask świateł ulicznych latarni, wpadający przez okna, wydatnie pomógł w zapoznaniu się z planem układu pomieszczeń. Alan oderwał oczy od kawałka papieru i sięgnął do plecaka. Po chwili trzymał w dłoni metalową butlę, niewiele większą od gaśnicy samochodowej. Spojrzał porozumiewawczo na Johna. Ten przytaknął ruchem głowy, po czym zaopatrzył się w identyczny pojemnik. Nagle ich uszu dobiegł hałas. Ktoś dreptał po drewnianej podłodze. Zbliżał się do kuchni. Cichy dźwięk kroków wskazywał, że człowiek miał bose stopy. Władysław szybko ukrył się pod dużym stołem, a jego kompani stanęli przy ścianie obok drzwi. John dotknął schowanej pod kombinezonem broni. Poczuł chłód metalu. „Nie mogę strzelać, usłyszą nas” – zorientował się w porę. Błyskawicznie sięgnął po duży nóż leżący na szafce. Do kuchni wkroczyła półnaga dziewczyna, której długie, jasne włosy opadały na ramiona. Nie włączyła światła. Stała przez chwilę, gapiąc się bez mrugnięcia okiem na okno. Milczała jak zaklęta. Statton zacisnął zęby. „Zabić czy nie?” – bił się z myślami. Już miał doskoczyć jak drapieżny kot do swojej ofiary i sprawnym cięciem pozbawić jej życia, kiedy... ... odwróciła się. Tępo patrzyła na Johna szeroko otwartymi oczami. Stała nieruchomo niczym figura woskowa, a jej blade oblicze nie okazywało żadnych emocji. Wydawało się, że nikogo nie dostrzegała. Amerykanin zbliżył dłoń do twarzy dziewczyny. Pomachał ręką tuż przed jej nieruchomymi oczami. „Zero reakcji” – zauważył. Niespodziewanie obróciła się na pięcie, przyprawiając Johna o szybsze bicie serca. Jak gdyby nigdy nic opuściła pomieszczenie. Odgłos kroków oddalał się, aż w końcu umilkł. Mężczyźni odetchnęli z ulgą. Sutton otarł pot z czoła. Władek został w kuchni, a dwaj agenci


CO BY BYŁO, GDYBY? - HISTORIE ALTERNATYWNE

przedostali się do dużego holu. Alan wskazał kompanowi drzwi na końcu korytarza, natomiast sam skierował się na schody. Uważnie stąpając po stopniach, dotarł na piętro. Rozejrzał się dokoła, po czym porównał swoje krótkie obserwacje z rozrysowanym planem. Już wiedział, dokąd powinien się udać. Statton ostrożnie zamknął drzwi pokoju. Potem położył się na podłodze. Do wylotu butli dokręcił wąski przewód, by później wepchnąć jego koniec w szczelinę pod drzwiami. Przy każdym ruchu na moment wstrzymywał oddech i wytężał słuch. Póki co z wnętrza pomieszczenia nie dochodził żaden dźwięk. „Twardo śpi. To dobrze” – pomyślał. Z kieszeni kombinezonu wydobył szeroką taśmę, którą zakleił wszelkie szpary w drzwiach. Na koniec ścisnął w dłoni niewielką dźwignię przymocowaną do górnej części pojemnika. Rozległo się ciche syczenie.

John wszedł do kuchni, pokazując uniesiony do góry kciuk. Glesner pokiwał z uznaniem głową, po czym zaprosił agenta gestem dłoni na jedno z krzeseł. Skorzystał z propozycji. Niedługo potem pojawił się Allan. Oparł się plecami o szafkę naprzeciwko mężczyzn i wskazał palcem zegar ścienny. Zdjął maskę, po czym wyszeptał ledwie słyszalnie: – Musimy zaczekać pół godziny. – Jego mina świadczyła o prawidłowym przebiegu akcji. – Teraz można zdjąć maski. – Śpią snem sprawiedliwych – oznajmił Allan, pakując do plecaka pozostałości taśmy oraz butlę. – Dziewczyna też. Po takiej dawce gazu przynajmniej nie będzie lunatykować – powiedział Statton, a po chwili dodał: – Mało brakowało, a poderżnąłbym jej gardło. – Zaskoczyło mnie, że tego nie zrobiłeś – zauważył Alan. – To poważnie skomplikowałoby naszą misję – wyjaśnił grobowym głosem, by po chwili rozładować napięcie słowami: – A widziałeś jej ciało? Szkoda coś tak pięknego zmarnować. Zaśmiali się cicho, po czym John skierował wzrok na Glesnera. – Teraz twoja kolej, Władek. Wszystko pamię-

tasz? – zapytał. – Owszem – odrzekł, a kiedy spostrzegł nieugięte oblicze rozmówcy, westchnął i szybko wyliczył: – O siódmej przyjeżdża po mnie kierowca. Potem jedziemy do telewizji. Tekst mam w teczce. – Poklepał dłonią neseser. – No, a później jest jeszcze spotkanie z działaczami podziemia. – Co znaczy... później? – wtrącił poirytowany Allan. – Później, to znaczy o dwunastej w południe – poprawił się. – Świetnie – pochwalił go John i poklepał przyjacielsko po ramieniu. – Będzie dobrze, dasz radę. – Tak się zastanawiam... – zasępił się Glesner. – Tak? – John zmarszczył czoło. – Co ci chodzi po głowie? – Czy jego rodzina po przebudzeniu nie zacznie czegoś podejrzewać? Obudzą się dość późno, a żona zauważy, że wyszedł bez pożegnania. No i na koniec wiadomość o tragedii. Trochę to dziwne, prawda? – A nawet jeśli, to kto ich będzie słuchał? – odpowiedział pytaniem Alan. – To już będzie inny kraj. – Zrobił krótką pauzę, a po chwili dodał: – W garsonierze na piętrze są odpowiednie ubrania. Idź tam i przebierz się. Musisz wyglądać jak na fotografii. – Ok – przytaknął, wstając z krzesła. Poruszali się wolniej niż poprzednio. Pierwszy kroczył Alan, oświetlając latarką podziemną trasę. Zaraz za nim szedł Sutton. Dźwigał na plecach zwiniętą kołdrę. Z jednego końca dziwacznego pakunku wystawały nagie stopy, a z drugiej strony twarz łysawego mężczyzny. – Uff... Ależ ciężki ten czerwony – wysapał przez zaciśnięte zęby John. – Nie obudzi się? – Ciiii – uciszył go i odpowiedział szeptem: – Nie ma szans. Wstrzyknąłem mu dodatkową dawkę morfiny, będzie jeszcze długo spał. Już niedaleko, ale jak chcesz, to cię zmienię. – Nie – mruknął pod nosem. – Poradzę sobie. Niedługo potem dotarli do wyjścia z kanałów. Kiedy przesunęli klapę, Alan zastukał w podwozie pojazdu stojącego nad studzienką. Samochód odjechał kilka metrów, po czym zatrzymał się. Z auta wysiadł mężczyzna, który

19


CO BY BYŁO, GDYBY? - HISTORIE ALTERNATYWNE szybkim krokiem podszedł do włazu, rozglądając się na boki i uważnie lustrując okolicę. Z zadowoleniem przyjął fakt, że w oknach okolicznych domów nie pojawiły się żadne światła. Mokotów był pogrążony we śnie. Po kilku minutach drzwi zielonej furgonetki zamknęły się z trzaskiem. Samochód powoli ruszył w kierunku centrum stolicy, niebawem znikając za rogiem jednej z ulic. – Mamo, mamo! Kobieta stała w kuchni i zmywała naczynia. Westchnęła ciężko, wytarła ścierką ręce, po czym ruszyła do pokoju. – Dlaczego tak krzyczysz, co się stało? – zapytała ośmioletniego synka. – Nie ma Teleranka. – Malec wskazał palcem telewizor. – Jakiś żołnierz coś mówi. Matka pobladła. Usiadła obok dziecka i wbiła wzrok w nadawany program. – ...i informuję – z ekranu przemawiał mężczyzna w ciemnych okularach, odziany w mundur Ludowego Wojska Polskiego – że z dniem dzisiejszym przekazuję władzę w ręce narodu. W południe spotkam się osobiście z przedstawicielami wolnych związków zawodowych „Solidarność”, a przed przyjazdem do studia telewizyjnego poleciłem uwolnić więźniów politycznych. Wkrótce w Polsce odbędą się wolne wybory, w których wy, drodzy obywatele, zdecydujecie o składzie rządu. Uzgodniłem również z prezydentem Stanów Zjednoczonych, że za kilka dni przybędą do naszego kraju oddziały wojsk amerykańskich, które pomogą w wyprowadzeniu wojsk radzieckich oraz ochronie granic Rzeczpospolitej. Niebawem Polska będzie zupełnie innym krajem niż dotychczas. – Odłożył kartkę papieru, po czym spojrzał w kamerę. – Dziękuję za uwagę. – O mój Boże – powiedziała, ściskając rękę synka. – To niemożliwe. Rozpłakała się. Nie były to łzy rozpaczy. V – Co z nim? – zapytał Sutton. Zaskoczony mężczyzna spojrzał za siebie, chowając jednocześnie nadgryzioną kanapkę

20

do szuflady biurka. – Jezu... John. Mógłbyś przestać się skradać za moimi plecami? W pomieszczeniu błyszczała ściana ekranów. Na piętrze znajdowało się kilkanaście tego typu pokojów, a w każdym przynajmniej jeden pracownik wywiadu. Ich zadaniem było prowadzenie wnikliwej obserwacji, odnotowywanie podejrzanych zachować aresztantów oraz meldowanie o próbach ucieczek lub samobójstw. – Daj spokój, Simon. – Uśmiechnął się. – Byłeś tak zajęty żarciem, że nawet wybuch sowieckiej bomby by cię nie ruszył. A teraz mów, jak się miewa nasz generał? – Zaraz ci pokażę. – Wcisnął jeden z guzików na konsolecie, która mieniła się barwami niczym pulpit sterowniczy Star Treka. – O! Przechadza się po plaży. Na ekranie pojawiła się postać łysawego mężczyzny. Miał na sobie kolorowe bermudy oraz białą koszulkę, a na nosie ciemne okulary. Spacerował brzegiem złocistej plaży, natomiast w dali, za jego plecami, majaczyły jakieś zabudowania. – Ma do dyspozycji dom i całą wyspę. Co prawda niedużą, ale za to wyłącznie dla siebie – tłumaczył technik CIA. – Raz na tydzień zrzucamy mu prowiant, więc głód mu nie doskwiera. Całkiem przyjemne miejsce odosobnienia. – Więzienie w sam raz dla dyktatora – warknął Sutton. – No, wiesz... To jednak wysoki rangą oficer. Przecież nie zamkniemy go w ciupie, a poza tym to jedyna szansa, żeby nie dopadło go KGB. Przecież wyspa nie istnieje na żadnej mapie. – Wiem, mamy przecież kilkanaście takich – przytaknął. – Był już przesłuchiwany? – Nie, ale będzie w przyszłym tygodniu. Są jednak wątpliwości, czy dużo wie o sowieckim uzbrojeniu. – Simon zamilkł na chwilę, po czym dodał: – Przed przewiezieniem na wyspę Stranecky z nim rozmawiał, bo zna język. Poinformował go o sytuacji w Polsce. – Tak, za miesiąc odbędą się tam wolne wybory – mruknął John ni to do siebie, ni to do rozmówcy. – Aha – przypomniał sobie technik. – Pytał, co oczywiste, o rodzinę. Stranecky opowiedział


CO BY BYŁO, GDYBY? - HISTORIE ALTERNATYWNE

mu o sfingowanym wypadku samochodowym i że dla żony i córki generał jest teraz martwy. Pokazali mu nawet film z pogrzebu na Wawelu. – Wzruszył się? – A gdzie tam! – Machnął ręką, jakby chciał zabić natrętną muchę. – Twardy jak skała, nawet się nie skrzywił. „I cholernie ciężki” – pomyślał Sutton, po czym powiedział, nie odrywając wzroku od ekranu: – Za jego zasługi chcą mu postawić pomnik przed parlamentem w Warszawie, a potem pewnie i w innych miastach. Został okrzyknięty bohaterem narodowym. – I to jest w tym wszystkim najzabawniejsze – podsumował Simon, wyciągając ukrytą wcześniej kanapkę. – I dlatego operacła „Ślepowłon” jest ściśłe tałna – dodał z pełnymi ustami. John nic nie odpowiedział. Rzucił krótkie „na razie” i skierował kroki do drzwi. Schodząc schodami, zastanawiał się, ile podobnych

manipulacji udało się skutecznie przeprowadzić CIA? Iran, Birma, a wcześniej Jugosławia oraz Mozambik. Było też kilka nieudanych prób, jak w Czechosłowacji czy na Kubie, ale sukces w Polsce wynagradzał z nawiązką wszystkie niepowodzenia. Suttona wkrótce czekała ponowna podróż w tamtą część świata. – Dobrze, że tym razem nie zimą – pocieszał się, kiedy opuszczał budynek kalifornijskiej siedziby CIA. Zapalił papierosa i przez moment stał w słońcu, ciesząc się jego ciepłem. Potem poszedł powoli na parking, gdzie czekało na niego czerwone ferrari. Agent miał przed sobą tydzień urlopu, po czym musiał przygotować się do akcji pod kryptonimem „Skruszony mur”. Zajrzał do bagażnika i uśmiechnął się na widok wędek oraz podbieraka. Wsiadł do auta, by po chwili ruszyć z piskiem opon.

Czym jest Gildia?

Gildia nawet z grabarza zrobi pisarza!

Jest to elitarna grupa forumowych prozaików, której misją jest wspieranie się we wzajemnym rozwoju. W sekretnym miejscu na forum Gildiowicze doskonalą swoje umiejętności. Wykonują zadania wzbogacające język oraz warsztat pisarski. Dyskutują o stylu, prowadzeniu narracji oraz wielu innych tajnikach rzemiosła. Magazyn VA postanowił zacieśnić współpracę z Gildią Pisarzy i otworzyć swe podwoje na teksty Gildiowiczów. Chcesz zwiększyć szansę na publikację opowiadania w Magazynie? Nic prostszego - dołącz do Gildii Pisarzy już dzisiaj! Jak zostać Gildiowiczem? Procedura nie jest skomplikowana - napisz prywatną wiadomość do Kanclerza Gildii, Gorzkiblotnicy. W odpowiedzi dostaniesz temat przewodni Twojego "opowiadania wejściowego" oraz termin na jego realizację. Jeżeli Gildia uzna poziom Twojej "wejściówki" za odpowiednio wysoki - dołączysz w jej szeregi. Jakie korzyści płyną z bycia Gildiowiczem? Przede wszystkim obcowanie z najlepszymi, forumowymi prozaikami. Gildiowicze wspierają siebie nawzajem w pierwszej kolejności, także możesz być pewny, że tekst, na którym szczególnie Ci zależy zostanie poddany rzeczowej i szczegółowej analizie. Na ukrytym przed wzrokiem postronnych osób poddziale forum możesz porozmawiać o pisaniu, narracji, stylu, prowadzeniu fabuły i wszystkich około-pisarskich tematach, a pomogą Ci najlepsi z najlepszych! Dołącz już dziś! Pozdrawia - Gildia Pisarzy!

21


VIA APPIA POLECA - MARZEC EWA LASOTA

O

DWA I PÓŁ METRA MUŁU

powiem wam o tym, jak skończył się świat. Nie, nie było komet, Marsjan ani wybuchu Słońca. Była zwykła, uczciwa apokalipsa, dokładnie taka, jaką opisał w swojej księdze święty Jan. Anioły odtrąbiły początek i zaczął się horror. Z nieba spadł krwawy deszcz, a zaraz po nim grad płomieni.

Był piękny, kwietniowy poranek. Wstąpiłem do kawiarni, by napić się kawy w jakimś kolorowym miejscu przed początkiem szpitalnego dyżuru. Pijąc małą czarną, przeglądałem od niechcenia gazetę. Ominąłem pierwsze strony, krzyczące o kolejnych aferach, kradzieżach, morderstwach i wojnach gdzieś bardzo daleko, w które, całkowicie filantropijnie, w obronie uciśnionych, nie ropy, broń Boże, wmieszał się nasz rząd. Przekartkowałem resztę dziennika, nie znajdując w nim nic interesującego, więc zrezygnowałem z lektury. Wsiadłem do auta i ruszyłem, uśmiechając się do siebie. Minąłem spokojnie St. George's Street i skręciłem w Golden Park. Tam zatrzymałem się na końcu pokaźnego ogonka. Korek ciągnął się aż do następnej przecznicy. Zastanawiałem się, czy wypisali już panią Northon. Miła kobiecina, jednak strasznie schorowana. I, mimo licznej rodziny, samotna. Często z nią rozmawiałem, naprawdę uważałem, że praca lekarza nie ogranicza się jedynie do przepisania tabletek; w każdym pacjencie widziałem przede wszystkim człowieka przychodzącego do mnie po pomoc. Za każdym razem cieszyłem się, że wybrali właśnie mnie, ufając mym umiejętnościom i wiedzy. Stałem już dobre kilkanaście minut, jednak nic nie mogło zmącić świetnego nastroju, który towarzyszył mi od rana. Nawet dziwaczny obdartus ze skołtunioną brodą, zatkniętą za pasek poszarpanych spodni, który podchodził po kolei do każdego samochodu i grzmiącym głosem obwieszczał, że koniec jest bliski! Wygrażał przy tym powykręcanym artretyzmem paluchem, jakby chciał skarcić niesforne dzieci. Jeżdżąc tą trasą, spotykałem w ciągu tygodnia przynajmniej kilku jemu podobnych. Głosili najczęściej przybycie obcych, którym

22

należy przygotować gościnę, przebudzenie Atlantydów czy jak ten jegomość – koniec świata w tej czy innej formie. Nauczyłem się już ignorować tych nieszkodliwych dziwaków, odmawiając za nich w duszy modlitwę o uzdrowienie poszarpanego umysłu. Niebo zasnuły ciemne chmury, po których przetoczył się piorun. Huk nie umilkł po chwili, jak to ma w zwyczaju prawdziwy piorun, lecz trwał, wyjąc coraz głośniej. Ludzie padali na ziemię, zasłaniając uszy. Okna na wystawach popękały, obsypując przechodniów deszczem drobnego szkła. Oparłem głowę o kierownicę. Wiedziałem, że krzyczę, ale nie słyszałem swojego głosu. Łączył się z wrzaskiem wszystkich wokół. Tylko stary dziwak nie panikował; padł na kolana, wznosząc ręce ku niebu i dziękował Bogu, że dane mu było zobaczyć Jego ponowne przyjście. Na twarz mężczyzny spadły pierwsze krople krwistego deszczu, a on dalej klęczał, zwracając szalone oczy ku Stwórcy. Trąba umilkła. Podniosłem niepewnie głowę; nadal dzwoniło mi w uszach, z przerażenia nie mogłem zaczerpnąć oddechu. Skrzyżowałem spojrzenia z obłąkanym starcem. – Zaczęło się, bracie. Ciesz się, ze nie musisz obawiać się gniewu Pana, który przychodzi w obłoku. - Szeptał, jednak dla mnie jego słowa dźwięczały jak bębny. Chciałem coś powiedzieć, ale głos uwiązł mi w gardle. Bezradnie patrzyłem na ulice pełne krwi i odłamków szkła „Jak truskawki z cukrem” – pomyślałem, nie mając pojęcia, skąd w mojej głowie wzięło się tak absurdalne porównanie. Ciemne niebo kotłowało się nisko nad podnoszącymi się z wolna ludźmi. Wstawali na nogi jak zombie; niezgrabnie, jakby pierwszy raz używali stóp. Rozglądali się zdezorientowani, nie wierzyli własnym oczom. Niebo pociemniało jeszcze bardziej i chmury wypluły z siebie grad płonących kamieni. Zapanował totalny chaos; każdy szukał schronienia, kierowcy próbowali pospiesznie opuścić ulicę, w panice nie zważając na pieszych. Jakaś kobieta uciekając w popłochu, wpadła wprost pod koła ciężkiego Audi. Kierowca w ostatniej chwili


spróbował ją wyminąć, lecz auto zareagowało zbyt wolno. Przycisnęło ją do innego samochodu, gruchocząc kości i miażdżąc płuca. Patrzyła szklistym wzrokiem w twarz pobladłego mężczyzny, po chwili jej głowa opadła na maskę. Ogień zalał całą ulicę, chciwie pożerając parasole kawiarń i pubów, przenosząc się coraz wyżej i wyżej, aż w końcu zaczął lizać stropy budynków. Błękitno-czerwona dyskoteka błyskała zewsząd, nikt nie mógł przebić się przez kłębowisko aut i ludzkich ciał. Ci, którzy byli na otwartej przestrzeni, spłonęli żywcem, miotając się na asfalcie jak wyrzucone na brzeg ryby. Patrzyłem na to wszystko jakby z boku, jakby nie dotyczyła mnie ta cała sytuacja, a samochód, w którym siedziałem, wcale nie płonął. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę z zagrożenia i szaleńczo próbowałem opuścić swoje więzienie. Wtedy w głowie usłyszałem głos: "Nie lękaj się. Jesteś Moim synem umiłowanym, ciebie wybrałem. Nie zginiesz, lecz będziesz żył, by głosić Moją chwałę." Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przestałem się szamotać i usiadłem spokojnie, przepełniony ufnością. Dym wdzierał się przemocą do płuc, zmuszając do kaszlu, lecz nie ruszyłem się z auta. Obudziłem się w szpitalu, podłączony do niezliczonej ilości aparatury medycznej. Ale żywy! Leżałem w bezruchu. Na korytarzu usłyszałem cichą rozmowę, chyba dwóch pielęgniarek. – To prawdziwy cud... Z tego karambolu nie wyszedł cało nikt, poza nim i jeszcze jednym staruszkiem. – Ale jak to możliwe? – Nie mam pojęcia. "Wyprowadziłem cię z niebezpieczeństwa tak, jak wyprowadziłem Mój lud z Egiptu" – Wiem, Panie – szepnąłem, nie mając najmniejszych wątpliwości, że rozmawiam z Bogiem, którego wyznawałem, odkąd tylko nauczyłem się mówić. Z OIOM-u całkiem szybko przewieziono mnie do zwyczajnej sali, w której mogłem – czy tego chciałem, czy nie – dzielić się swoimi przemyśleniami ze współtowarzyszami chorobowej niedoli. Oczywiście tematem numer jeden, i tu, i w telewizji, był krwawy i ognisty deszcz.

VIA APPIA POLECA - MARZEC

– A pan jak myśli, co to było? - George zagadnął mnie któregoś dnia przy obiedzie. – Ja? Nie wiem, co mam o tym myśleć – skłamałem i gdzieś w głębi duszy poczułem, że uczyniłem źle. – Jak dla mnie wygląda to na początek apokalipsy – zaśmiałem się, by rozładować napięcie, ale jednocześnie pozostać w zgodzie z własnym sumieniem. – Co też pan bredzi! Jaka apokalipsa! Pewno ruskie znowu coś kombinują, jak za czasów zimnej wojny, mówię wam! - Odezwał się stary wiarus, Jim. – Hah! A może to obcy zafundowali nam dzień niepodległości, co? – Mike rozbroił wszystkich swoimi słowami. Gruchnęliśmy wesołym śmiechem. Przez cały pobyt w szpitalu przeprowadziliśmy dziesiątki rozmów na ten temat. Jim obstawiał swoją teorię spiskową, Mike, jak się okazało, naprawdę wierzył w ufoludki. Aż wreszcie nadszedł dzień, w którym lekarz mi oświadczył: – Panie Raven, śmiało możemy pana wypisać do domu. Ucieszyłem się jak dziecko, chociaż nie byłem przekonany, czy mam do czego wracać. Zgodnie z moim czarnym scenariuszem, kamienica, w której mieszkałem, doszczętnie spłonęła. O odszkodowaniu z towarzystwa ubezpieczeniowego również mogłem zapomnieć, no bo kto przy zdrowych zmysłach ubezpiecza mieszkanie na wypadek pożaru w wyniku deszczu płonących kamieni? Wyciągnąłem z banku trochę oszczędności i postanowiłem zatrzymać się w hotelu. Niestety, na podobny koncept wpadło całkiem sporo osób. Pomimo tego, że rząd zorganizował jakieś punkty pomocy i noclegownie dla najbardziej potrzebujących, nadal wiele osób nie miało gdzie się zatrzymać. Gdy tak błąkałem się po ulicy, podszedł do mnie wysoki mężczyzna. – Witaj, bracie – pozdrowił w niecodzienny sposób. – Jeżeli szukasz schronienia, pójdź za mną. - Wskazał kierunek dłonią, na której przegubie zalśniła błękitna ryba – dokładnie taka, jaką przyjęli za swój symbol chrześcijanie. "Idź za nim" – usłyszałem. Podziękowałem nieznajomemu skinieniem głowy i razem ruszyliśmy do niewielkiego kościółka, położone-

23


VIA APPIA POLECA - MARZEC

go na skrzyżowaniu mało uczęszczanych dróg. Świątynia przywitała nas chłodem grubych, kamiennych murów. Mrok wewnątrz rozpraszały tylko nikłe ogniki świec, ustawionych pod figurą Matki Boskiej. Przeszliśmy nawą boczną do zakrystii, gdzie siedział siwiuteńki jak gołąb ksiądz. Podniósł oczy znad modlitewnika, zdjął okulary i wstał, by nas powitać. – Kogo mi prowadzisz, Davidzie? - spytał słabym głosem. – Brata, ojcze Ronaldzie. Błąkał się, zapewne szukając schronienia. - Staruszek uśmiechnął się łagodnie i przeniósł wzrok na mnie. Wyciągnął przyjaźnie dłoń. Uścisnąłem ją, jednak on nie puścił mojej ręki; stanowczym ruchem podwinął mankiet i przyjrzał się skórze. Ku mojemu zdumieniu na nadgarstku zalśniła błękitna ryba, taka sama, jaką zauważyłem wcześniej u Davida. – Dobrze, że do nas trafiłeś, chłopcze - powiedział, puszczając mnie. Nie mogłem oderwać wzroku od fosforyzującego znamienia. – Co to jest? - spytałem po chwili. – Znak. Bóg wybrał Cię na swojego żołnierza w nadchodzącej bitwie o zbawienie. – Więc... – Apokalipsa się rozpoczęła. A my dostąpiliśmy zaszczytu, by służyć pod anielskimi sztandarami. David zaprowadził mnie na plebanię, gdzie spotkałem wielu ludzi naznaczonych rybą. Byłem zbyt oszołomiony, by racjonalnie myśleć. Pamiętam, że witałem się z nimi serdecznie; szybko udzielił mi się ich pogodny nastrój, pełen nadziei i ufności. Cały swój czas dzieliłem pomiędzy wspólnotą a szpitalem, który po ostatnich wydarzeniach pękał w szwach; na szczęście sam budynek został ominięty przez katastrofę. Z bólem serca patrzyłem na tych wszystkich ludzi, którzy stracili bliskich, jednak wciąż o nich wypytywali w nadziei, że być może udało im się ujść z życiem. Nasz personel również był mocno zdziesiątkowany – wielu moich kolegów zginęło albo zostało trwale okaleczonych. Pewnego wieczora, gdy siedziałem na stołówce, zobaczyłem w telewizji program, w którym

24

wypowiadał się polski profesor, Roman Lityński: – Z niewiadomych przyczyn spłonęły wszystkie trawy na ziemi. W tym zboża. Raporty są zatrważające; czeka nas głód, ponieważ nie ma z czego robić mąki, nie ma czym karmić zwierząt. Cały czas próbujemy obsiewać pola tym, co pozostało w spichlerzach, jednak to wszystko kropla w morzu potrzeb. Tak naprawdę minie kilkadziesiąt lat, zanim uda nam się powrócić do względnej równowagi, ale w tym czasie może dojść do strasznych rzeczy. Obawiam się, że już teraz, pomimo że pozostało jeszcze trochę zapasów, ceny żywności pójdą drastycznie w górę. Podejrzewam, że w związku z brakami w zaopatrzeniu, dostawy do krajów trzeciego świata zostaną ograniczone bądź wstrzymane całkowicie. Wyłączyłem telewizor i pomyślałem ze współczuciem o tych wszystkich, którzy cierpią głód. Jako wychowanek domu dziecka, niechciany przez własnych rodziców, doskonale znałem warkot pustego brzucha. Pomyślałem o tych wszystkich, którzy zginą z głodu. Próbowałem wmówić sobie, że na świecie zawsze była bieda. Jednak nigdy na taką skalę... Przez kilka miesięcy był spokój, chociaż rządy podejrzliwie patrzyły sobie na ręce. Gdyby to przedziwne zjawisko miało miejsce tylko w jednym kraju, wówczas pewnie zaczęto by doszukiwać się spisku. A tak, każdemu się oberwało. Oszacowano, że zniszczona została jedna trzecia planety. Na każdym kontynencie, poza Antarktydą, odnotowano krwawo-ognisty deszcz. Widać Bóg z jakichś przyczyn lubi pingwiny... Byli tacy, którzy – jak poznany w szpitalu Mike – obstawiali inwazję obcych i tych było chyba najwięcej. Deszcz meteorytów na całej powierzchni Ziemi wykluczono. Wielu ludzi, mimo swojego wcześniejszego, wulgarnie ateistycznego nastawienia, powróciło do wyznawanych wcześniej religii. Kościoły na nowo wypełniły się wiernymi. Nawet islamiści spasowali z atakami terrorystycznymi. Przywódcy religijni byli pełni obaw; to na ich barkach spoczęło uspokojenie przerażonej dziatwy. Z tym, że sami odczuwali strach i na nic nie zdała się ich wiara. Była za słaba. Tylko garstka ludzi patrzyła w przyszłość z podniesionym


VIA APPIA POLECA - MARZEC

czołem. Ci, którzy wierzyli prawdziwie, z dzie- Gdy usłyszano Czwartą Trąbę, ziemię przykrycięcą ufnością. Otrzymali znak i obietnicę, że wał śnieg. Zbliżały się święta Bożego Narodzenie stanie im się żadna krzywda. nia. Ludzie z przerażeniem zwracali oczy ku niebu, lecz tym razem nic na nim nie zajaśniaMinął jakiś rok od Pierwszej Trąby. Ludzie po- ło; przeciwnie, księżyc stracił swój blask, a wolutku, mozolnie, zaczęli odbudowywać swój gwiazdy gasły jedna po drugiej. Poranne słońświat, Wielu rzeczy nie dało się jednak urato- ce również nie dawało zbyt wiele światła. Tam, wać. Spłonęła cała Amazonia, pół tajgi syberyj- gdzie zawsze panował upał, nagle pojawił się skiej i mnóstwo innych, pięknych lasów. mróz. Biały puch bardzo szybko przykrył całą Szybko przekonaliśmy się, że wrzaski ekolo- planetę, zamieniając ją w zmarzlinę. Mówiono, gów względem zielonych płuc świata tym ra- że najgorszy był luty; wtedy na równiku najzem były zasadne. Powietrze było wręcz wyższa temperatura nie przekraczała zera szare. Na całym świecie wprowadzono ko- stopni Celsjusza. smiczne podatki od posiadania samochodu. Maj przywitał świat chłodem, jakiego nie poZmiany wywołały straszne burze przyzwycza- wstydziłby się styczeń. Nawet nie chcę myśleć, jonych do wygody obywateli. Kilka rządów zo- ilu ludzi wtedy zamarzło, a ilu umarło zwystało obalonych, ale ci, którzy zajęli miejsce czajnie z głodu. Słyszałem, że w niektórych poprzedników szybko zostali odwiedzeni od miejscach było już tak źle, że zaczęto zjadać oddania społeczeństwu aut. Wiele firm prze- starych i chorych oraz małe dzieci. Przeżywali mysłu ciężkiego zbankrutowało po wejściu w tylko najsilniejsi, którzy potrafili się obronić i życie nowych regulacji, dotyczących ograni- ci, którzy byli na tyle podli, by polować na inczeń emisji dwutlenku węgla do atmosfery i nych. I wtedy nad każdym domem, nad każdą kar za niestosowanie się do zaleceń. wsią i miastem przeleciał czarny orzeł, krzycząc: "Biada, biada, biada mieszkańcom ziemi Gdy zabrzmiała druga trąba, ludzie już wie- wskutek pozostałych trąb trzech aniołów, któdzieli, że zdarzy się coś strasznego i szybko rzy mają zatrąbić!" szukali schronienia. Widzieli błyski na niebie, Lęk padł na wszystkich jak cień potwora spod lecz tym razem pociski ominęły miasta. Za to dziecięcego łóżka. Już dawno zniknęli ci, któzatoki wyrzuciły na brzeg tysiące martwych rzy wątpili w istnienie Boga. Nagle wszyscy ryb. Woda zaczerwieniła się od krwi. Nie po- wznosili ku Niemu błagalne dłonie, modląc się trafię sobie wyobrazić żalu tych wszystkich, o wybawienie. Ale na to było już za późno. Tektórzy właśnie w wodzie upatrywali swojego raz nadszedł dzień sądu. wybawcy. Morze karmiło ich, gdy ziemia prze- Piąta Trąba przyniosła ze sobą szarańczę. stała. A teraz i to im odebrano. Obudziło mnie bzyczenie i stukanie w szybę. Trzecia trąba nie zwlekała i zagrzmiała nie- Blade słońce ledwo przebijało się przez chmuspełna miesiąc później. Kolejne płomienie spa- ry. Szczęście, że nie zabrano nam go w całości! dły na rzeki i źródła, czyniąc ich wodę gorzką i Za oknem fruwały setki dziwnych owadów, trującą. Rośliny, które pozostały po zeszłorocz- wielkością dorównujących krukom. Jeden z nej katastrofie, zaczęły więdnąć. Wielu ludzi, nich za mocno uderzył o szybę, po czym padł spragnionych i błagających o choćby kropelkę, martwy. Podniosłem go z parapetu. Napawał pomimo ostrzeżeń, skusiło się na piołunowy mnie odrazą i obrzydzeniem. Przypominał napój. Na efekty nie trzeba było długo czekać. szarańczę, tylko dużo większą. Miał koński łeb Bolesna i długa agonia czekała wszystkich, któ- o ludzkiej – o zgrozo – twarzy. Na karkspływarzy, złaknieni, poddali się pokusie. W krótkim ły mu złote, miękkie włosy. Całe ciało pokryczasie wymarło wielu mieszkańców Afryki, po- wała stalowa łuska, z lędźwi wyrastał łudniowej Azji i Australii. Ludzi było tak nie- skorpionowy ogon. Krew odpłynęła mi z twawielu, że nie miał kto chować zmarłych, toteż rzy. Nigdy nie widziałem takiego bydlęcia. zaraza, jaka się rozprzestrzeniła, zabrała ze Zszedłem do stołówki, w której wszyscy siesobą kolejne miliony istnień. A to był dopiero dzieli, zgromadzeni przed porannymi wiadopoczątek... mościami na 56 kanale. Spikerka drżącym

25


VIA APPIA POLECA - MARZEC

głosem relacjonowała przebieg plagi. Na cały świat rozpełzła się jadowita szarańcza. Bardzo wielu ludzi zostało ukąszonych. Nieomal natychmiast dostawali wysokiej gorączki, całe ciało palił niewyobrażalny ból. Z jednej strony żal było mi tych bezbożników, z drugiej wiedziałem, że być może dzięki temu doświadczeniu się nawrócą. W kieszeni zabrzmiał mi pager, więc pognałem jak najszybciej do szpitala. Dopiero tam zobaczyłem ogrom plagi. Poczekalnia była pełna; jęk bólu przywiódł mi na myśl obrazy Boscha – brakowało tylko, by ludzie zaczęli się wić w splotach jak węże. Zdawałem sobie sprawę, że nic nie jest w stanie umniejszyć ich cierpienia. Ci, których jakimś cudem ominęły jadowite ukąszenia, czepiali się mojego rękawa, błagając, by najpierw obejrzeć ich najbliższych. Gdzieś w oddali przebiła się kłótnia kilku osób o to, kto był pierwszy w upiornej kolejce. Panował totalny chaos. Niewiele brakowało do otwartej bijatyki pomiędzy tymi, którzy stali na nogach. Nie miałem pojęcia, co mogę zrobić. To był miesiąc wyjęty z życiorysu. Bracia i siostry ze zgromadzenia dzielnie pomagali mi przy pogryzionych, starając się chociaż trochę złagodzić ból. Wiedzieliśmy, że jad nie jest śmiertelny i mieliśmy świadomość, że jego działanie jest długotrwałe. Mimo że zmienialiśmy się na warcie przy chorych, każdy był wycieńczony. Najgorsza była bezsilność. Pięć miesięcy później cały świat zdumiał się, że epidemia minęła jak ręką odjął. Ja tylko uśmiechałem się pod nosem; przecież Pan przez Swego sługę, Jana, wyraźnie powiedział, że tak będzie. W styczniu, niedługo po usłyszeniu przez świat wieści o nadejściu kolejnej Trąby, trafił do nas żołnierz, który służył nad Eufratem. Nie chciał powiedzieć, jak udało mu się dotrzeć za ocean, a my nie naciskaliśmy. Pewnego dnia John przysiadł się do mnie, gdy akurat piłem kawę. – Mogę? – Pewnie. Cieszę się, że wreszcie będziemy mogli porozmawiać. – Uśmiechnąłem się. Miał matowe oczy osoby, która widziała i przeżyła straszne rzeczy. – Muszę z kimś pogadać, bo chyba zwariuję.

26

– Mam nadzieję, że jakoś będę mógł pomóc. Jestem Raven. – John. Ale to pewnie już wiesz. – Zamilkł i wpatrzył się w stół, jakby liczył sęki na blacie. – Byłem tam, gdy pojawili się prawdziwi Boży bojownicy, wywołani ostatnią trąbą. Wyszli z wody. Rzeka się wzburzyła i wypluła z siebie tę cholerną kawalerię. W życiu nie widziałem czegoś takiego. To bez wątpienia były anioły; miały wielkie, białe skrzydła, wysokie hełmy i czerwone płaszcze, spływające na złote zbroje. Ich pancerz był dziwny; wyglądał, jakby w stali zaklęte były płomienie. A może to tylko błyskało słońce? Wpadli pomiędzy ludzi, tnąc na lewo i prawo. Nasi szybko połapali za giwery i zaczęli pruć do przeciwników. Kilku padło od razu, spadając z siodeł. Konie, jeżeli o tamtych bydlętach mogę powiedzieć, że były końmi, wściekły się, gdy zabili ich panów. Nie rżały – wydawały z siebie okropny ryk. Potrząsały lwimi grzywami, przy każdym parsknięciu z chrap wydobywał się gryzący, cuchnący siarką dym. Zupełnie, jakby nie były anielskimi wierzchowcami a bestiami rodem z piekła. Nic z tego nie rozumiałem, cała ta rzeź niewiele miała wspólnego ze znanym mi wizerunkiem Boga i aniołów. Stałem jak kretyn, z jednej strony chcąc pomóc tym ludziom, z drugiej nie ośmielając się podnieść ręki na wysłanników Pana. Nic, kurwa, nic nie mogłem zrobić, rozumiesz to? - Ukrył twarz w dłoniach. Na jego przegubie świeciła ryba. – Wszystko zostało zapowiedziane – powiedziałem po chwili. – Pierdolę przepowiednie! Tam zginęli dobrzy, niewinni ludzie! Czym mogli się narazić Bogu?! Zamordował ich, Raven, zamordował z zimną krwią! W imię czego? Na pewno nie odkupienia! – Nie bluźnij. Jesteś jednym z żołnierzy Pana, nie wolno ci wątpić. - Spojrzał mi w oczy ze stalową determinacją. Wstał bez słowa i wyszedł. Widać nie znalazł u mnie tego, czego szukał. Na świat spadła globalna wojna. Anioły szły ze wschodu, mordując na swojej drodze wszystkich, którzy nie mieli znamienia. To był czas zwątpienia nawet dla nas. W telewizji widzia-


łem karne wojska, czołgi i samoloty bojowe. Wszystkie kraje zjednoczyły się w walce ze wspólnym wrogiem. Przeraziłem się, gdy anioły zaczynały przegrywać; coś poszło nie tak. – Przyszedł czas trudny dla nas wszystkich. Czas, w którym musimy się zjednoczyć. Bez tego zginiemy. Żaden naukowiec już mnie nie przekona, że Boga nie ma. Żaden ksiądz nie wmówi mi, że Bóg jest miłosierny. - Młody, przystojny mężczyzna grzmiał z ekranu telewizora. Zaczesał dłonią czarne włosy, sięgające ramion. Wpatrzył się wprost w kamerę. Trzeba przyznać, że miał hipnotyzujący wzrok, jak wąż. - Wyślemy przeciw Niemu wszystko, co będziemy mogli, aż wreszcie zmusimy Go do uznania naszej suwerenności! - Publiczność wstała, bijąc brawo. Nie mogłem tego słuchać. Wiedziałem, że mam przed sobą zapowiedzianego Fałszywego Proroka, czułem to całą duszą. Fałsz sączył się z odbiornika jak trucizna z kłów żmii. Ale jednak patrzyłem dalej. – Dzisiejszy dzień jest dniem wielkim – perorował. Złoty sztandar, na którym wyhaftowany był czerwony, siedmiogłowy smok – symbol zjednoczonych w walce siedmiu kontynentów – powiewał za jego plecami na wietrze – Podpisana karta porozumienia militarnego i gospodarczego jest prawdziwą rewolucją polityki ogólnoświatowej. Po raz pierwszy od początku istnienia wszystkie kraje przystąpiły do porozumienia, deklarując oddanie sprawie, jaką jest powstrzymanie Boga przed eksterminacją ludzi. I nic nam nie przeszkodzi, choćby miał wysłać przeciw nam wszystkie zastępy anielskie! - To były odważne słowa, choć głupie. Lucjan Ferris, Przewodniczący Rady Światowej opuścił podium wśród wrzawy wiwatów i szumu oklasków. Zaraz potem wyemitowano transmisję z frontu, gdzie bombowce ostrzeliwały – dość skutecznie, trzeba przyznać – anielską konnicę. Wielu spośród niebiańskich żołnierzy poległo, lecz nic nie mogło złamać ich morali. Rzucali się na czołgi, a gdy nie mogli przebić ich mieczami, wierzchowce ziały ogniem oraz siarką, rozpuszczając metal i zamieniając machiny, wraz z siedzącymi wewnątrz ludźmi, w bulgoczącą maź. Nagle światło zgasło. Wyjrzałem przez okno; na całej ulicy nie było prądu. W oddali, bardzo, bardzo

VIA APPIA POLECA - MARZEC

daleko, zobaczyłem atomowego grzyba. "Boże, miej mnie w swojej opiece" – pomyślałem. 1010 lat po przejęciu panowania nad światem przez Bestię. Z klubu wyszedłem dobrze po północy. Tuż obok, uczepiona mojego ramienia, szła jakaś naćpana dziewczyna. Nie pamiętałem nawet jej imienia. I tak nie miało to większego znaczenia. Chyba była ładna, nie wiem, byłem tak pijany, że nawet szczerbata kobyła wydawałaby mi się miss świata. Toczyliśmy się powoli, od krawężnika do krawężnika, wprost do mojego domu. Droga nie była daleka, ale zajęła nam sporo czasu. Chwiejnym krokiem pokonaliśmy skrzypiące schody. Oparłem dziewczynę o ścianę, żeby nie spieprzyła się z powrotem na parter i zacząłem szukać kluczy w kieszeni skórzanej kurtki. W końcu znalazłem. Zamek stawiał większy opór niż laseczka, którą ze sobą przyprowadziłem; jeszcze w progu zaczęła dobierać mi się do rozporka. Ostudziłem jej zapał uderzeniem otwartej dłoni w policzek. Niechcący rozciąłem dziewczynie wargę, przewróciła się, ale chyba lubiła ten sport, bo zachichotała i oblizała lubieżnie usta, patrząc mi zadziornie w oczy. Uśmiechnąłem się, szczerząc zęby, schyliłem się, złapałem ją za włosy i mocno pocałowałem. Uczepiła się mojej szyi. Wziąłem ją na ręce, niby z czułością, a potem rzuciłem bezceremonialnie na łóżko. Zaśmiała się głośno i pogroziła mi zabawnie palcem. "Oj, kotku, zaraz ja pogrożę ci swoim" – pomyślałem i rozerwałem różową bluzeczkę, uwalniając drobne, jędrne piersi. Przygryzła paznokieć i zaczęła wodzić dłonią po sutkach, aż te stały się przyjemnie twarde. Szybko zrzuciłem kurtkę i bluzę. Utknąłem przy klamrze od paska. Kurwa! Trzeba było pozwolić jej uporać się z tym cholerstwem. Nadal drażniła mnie, pieszcząc się coraz śmielej. Przejechała ręką w dół, pod spódniczkę. Po chwili zsunęła czarne, koronkowe majtki, jednak plisowana szmatka nadal zasłaniała zgrabny tyłek. Przyklęknęła, po czym drobnymi paluszkami pomogła mi oswobodzić się z jeansów.

27


VIA APPIA POLECA - MARZEC

Ranek przywitał mnie bólem głowy. Sięgnąłem po komórkę, ale natrafiłem na pustkę. Z ociąganiem otwarłem oczy i rozejrzałem się po mieszkaniu. Laptop, PlayStation, wszystko, co niewielkie a wartościowe – zniknęło. – Co za głupia pizda! - krzyknąłem, zrywając się z łóżka. Sam byłem sobie winien, przecież doskonale wiedziałem, że nikomu nie należy ufać, zwłaszcza nowo poznanym osobom. Ale wczoraj byłem zbyt pijany, by myśleć racjonalnie. Złamałem swoją najważniejszą zasadę: nie wpuszczaj nikogo do domu. Teraz będę musiał za to zapłacić. Szczęście, że zostawiła mi chociaż skórę. Ubrałem się szybko i sięgnąłem do kieszeni, w poszukiwaniu telefonu. Już wiecie? Zniknął. Kac przeszedł w stan uśpienia, wyparty dawką adrenaliny. Chciałem zapalić papierosa, ale wszystkie fajki też ulotniły się jak kamfora. – Kurwa! – wrzasnąłem, wywracając stolik. Spojrzałem we wściekle zielone oczy Przewodniczącego Rady Światowej, którego portret powiesiłem sobie dawno temu na ścianie. Naprawdę lubiłem tego gościa; spryciarze, tacy jak ja, żyli całkiem przyzwoicie, nieudacznicy mieli to, na co zasłużyli - nic. Można było się świetnie zabawić. Aż nie chce mi się wierzyć, że kiedyś ludzie musieli ukrywać się z prochami czy innymi przyjemnościami. Praktycznie co noc miałem inną dziewczynę albo nawet kilka. Ale do tej pory żadnej nie przyprowadziłem do siebie. Hotel, szybki numerek i do domu. Ewentualnie miły wieczór u niej, przyjemne śniadanko, buzi buzi, tak, kotku, jesteś cudowna, na pewno zadzwonię, a potem w długą. Co jak co, ale byłem wyjątkowo przywiązany do swoich rzeczy. Pozostało mi mieć nadzieję, że ta tępa szmata gdzieś opchnęła towar. Poszedłem więc do Roberta, skurwiałego pasera, który handlował wszystkim, co wpadło mu w ręce. . W podziemiu mówiło się, że sprzedał własną matkę na organy którejś z Korporacji. O dziwo, nie był zrzeszony z żadną mafią, a jednak utrzymywał się w branży, mało tego, handlował przynajmniej z trzema rodzinami, kręcącymi swoje lody w Republice. I to największymi. Dawało mu to bezpieczeństwo i bezpośredni dostęp do kilku Korporacji, w których spore wpływy – zarówno finansowe, jak i

28

pozycyjne – mieli jego sojusznicy. Dobrze było mieć takiego przyjaciela. Robert nie był jakimś szczylem, siedzącym w zapuszczonej kanciapie. On był biznesmenem. Od przyjmowania towarów miał swoich ludzi. Zajrzałem do kilku klubów, w których lubił przesiadywać, aż w końcu trafiłem na niego w kasynie. Właśnie obstawiał czarną trzynastkę w ruletce. Gdy podszedłem, kulka zatrzymała się na czerwonej ósemce. – Widzę, że jak zawsze dobrze ci idzie. – Podałem mu rękę. – Weź spierdalaj, Michael. – Odpalił cygaro. – Pojebana gra. Czego chcesz? – Robert, tak od razu, bez gry wstępnej? – zarechotałem i ruszyłem w kierunku baru. – Dwie setki Single Barrela, tylko nie waż mi się tam sypać lodu – warknąłem na barmana. Wziąłem drinki i przysiadłem się do stolika Roberta. Siedział w towarzystwie dwóch uroczych kobiet, czule głaszczących jego łysinę i tłusty, świński kark. W ogóle przypominał tucznego knura, ale nie znałem nikogo na tyle odważnego albo pojebanego, żeby mu to powiedział w twarz. Poprawka: Robert siedział w towarzystwie trzech kobiet, ale jedna miała miejscówkę pod stołem, pomiędzy jego nogami. Zauważyłem ją dopiero, gdy trafiłem butem w jej plecy. – Czy ona może przestać, gdy chcę z tobą pogadać o ważnych rzeczach? – Słyszałyście? – wrzasnął na dziewczyny. Wypierdalać! – Kurewki pospiesznie oddaliły się. Odprowadziłem je wzrokiem, bo naprawdę było na co popatrzeć. – Mów, o co chodzi? – Przepłukał usta piekącym płynem i uśmiechnął się do mnie. – Ktoś mnie ojebał. – Żaden z moich. – Wiem. Poznałem wczoraj jakąś laskę, no wiesz, poszliśmy do mnie... – Robert zaczął się panicznie śmiać, poklepując kolano, Aż się posmarkał. – Ty kretynie! Ciesz się, że nie zarżnęła. Co ci dmuchnęła? – Plejkę, lapka, zegarek, trochę szmalu i wisiorek po babci. To ostatnie mogę olać. Słuchaj, jakby coś pchnęła któremuś z twoich chłopców, to daj znać... - powiedziałem i pacnąłem się ręką w czoło. – Kurwa, telefonu też nie


mam. – Jakieś znaki szczególne? Wiesz, raczej nie przyjdzie i nie powie: „rypnęłam te fanty takiemu jednemu frajerowi, Michaelowi, ile mi za to dacie?” – Niższa ode mnie, jakieś metr sześćdziesiąt wzrostu, małe cycki, ładna buźka, ciemne włosy... – No to opisałeś jedną czwartą dziewczyn... – Miała czarny tatuaż na przegubie, jakąś rybę, czy innego chuja. – Uśmiechnął się. – Czekaj, czekaj, wujek Robert zaraz się wszystkiego dowie. – Wstał, poprawił spodnie, zapiął pasek, odznaczający się na jego brzuszysku jak równik na globusie i wyszedł. Zostałem sam z rudą whiskey. Jenny właśnie wyszła z ciemnej uliczki, wepchnęła wypchaną pieniędzmi rękę do kieszeni płaszcza, pochyliła głowę i ruszyła szybkim krokiem do domu. Lepiej nikomu nie patrzeć w oczy, lepiej nie prowokować... Weszła do niewielkiego mieszkanka i zamknęła dokładnie drzwi. Nigdy nie wiadomo, kto może pałętać się po klatce schodowej. Jej brat spojrzał na nią ze zdjęcia karcąco i z dezaprobatą. – Wiem, Jacob, że nie powinnam. Ale takie są czasy, braciszku. Odkąd ciebie nie ma, wszystko jest trudniejsze. Niestety, nie mam tyle siły co ty, aby przeżyć, trzeba się dostosować. Uśmiechnęła się przepraszająco i wzięła ramkę w ręce, głaszcząc palcem policzek Jacoba. Odstawiła pamiątkę i jej wzrok padł na sczerniałe znamię na ręce. Kiedyś dodawał otuchy, teraz, gdy upadła wraz ze staczającym się światem, zgasł, odbierając szanse na raj. – Ha, chłopcze, wisisz mi zajebistą przysługę! Mam twój telefon. Była dzisiaj rano u jednego z moich ludzi. Kazałem chłopakom ją namierzyć. - Klepnął mnie w ramię, prawie wgniatając w sofę. – Stary, jesteś nieoceniony. Jakieś trzy godziny później Robert odebrał telefon i zamienił z kimś kilka krótkich, zdawkowych zdań. - Mamy ją. – Uśmiechnął się paskudnie. Wyszliśmy z klubu i wsiedliśmy do mobila Roberta. Autko gładko uniosło się nad ziemię i

VIA APPIA POLECA - MARZEC

pomknęło pod wpisany adres. Po kilku chwilach już cieszyłem się swoim telefonem, zabranym z jednej z dziupli mojego wybawcy. Zaraz potem zatrzymaliśmy się przed obdrapaną kamienicą. – Pierwsze piętro, numer 19 – powiedział Robert. Wysiadłem z auta i z mordem w oczach wszedłem do budynku. Mknąłem po schodach jak szalony. Po solidnym kopniaku drzwi nr 19 szybko stanęły otworem. Mała kurewka, którą spotkałem wczoraj, wrzasnęła i rzuciła się do komody, pewnie jak każdy żywy obywatel, właśnie tam trzymała broń. Złapałem ją za włosy i cisnąłem o ścianę. – Ty tępa pizdo! - Kopnąłem ją w brzuch. - Myślałaś, że możesz mnie wychujać? - Darłem się, cały czas okładając dziewczynę, na przemian butami i pięściami. - Myślałaś, głupia kurwo, że cię nie znajdę? - W końcu zmęczyłem się i na chwilę odpuściłem. Z naprzeciwka przez otwarte drzwi przyglądała nam się jakaś babcia. – Czego się gapisz? - wydarłem się na nią. Wypierdalaj! - Staruszka posłusznie wróciła do swojego mieszkania i przekręciła klucz w zamku. Rozejrzałem się po pokoju; natrafiłem na zdjęcie człowieka, którego kiedyś znałem. To było dziesięć lat temu, byłem wtedy dwudziestoletnim gówniarzem, który myślał, że jest sprytny. Czas pokazał, że się nie myliłem, ale mniejsza o większość. Poznałem Jacoba na jakiejś wspólnej imprezie. Był kurewskim dziwakiem; nie brał, nie palił, od alkoholu i panienek stronił. Później dopiero dowiedziałem się, że był w sekcie tych pojebów, którzy wierzyli, że niebawem ich Bóg ma wrócić na ziemię i spuścić wpierdol jakiejś Bestii i jej sługusom. Ja jakoś nigdy nie spotkałem żadnego bydlęcia; oczywiście wiedziałem, że kiedyś na ziemi żyły zwierzęta, widziałem nawet kilka na obrazkach. Bez problemu potrafiłem rozpoznać psa, kota czy konia. Podobno ludzie kiedyś jedli ich mięso, ale nie rozumiem, w czym miało być lepsze od naszych syntetycznych, doskonale zbilansowanych puszek, tworzonych przez jedną z Korporacji. No więc "rybacy" – jak ich nazywano – wyczekiwali na jakiś anielski orszak z wielkim motherfuckerem na czele. O dziwo, doczekali się.

29


VIA APPIA POLECA - MARZEC

Zaciągnąłem się do Armii Przewodniczącego Rady Światowej. Korporacje dostarczyły nam broń, podobno specjalnie szykowaną na tę okazję. Czyli te skurwysyny na górze doskonale wiedziały, co się święci. Jacob, jak się okazało, razem z resztą "rybaków" stanął po stronie „aniołów”. To była gruba impreza, flaki latały na lewo i prawo, bo te pojeby nie używały cywilizowanej broni plazmowej, tylko mieczy. Ale za to umierali, jak Bóg przykazał. Największym plusem całej tej zadymy były darmowe dragi. Do końca nie jestem przekonany, czy to faktycznie były anioły czy mityczni Chińczycy, którymi kiedyś nas straszono, wypełzli ze swoich bunkrów, ukrytych gdzieś na oderwanym kawałku Azji. Z resztą, nieważne z czym walczyliśmy, odlot był niezły. Nie wiem, co za gówno nam dali, ale było zajebiste. W pewnym momencie zobaczyłem jakiegoś gigantycznego skurwiela z siedmioma parami pierzastych skrzydeł, który rzezał lepiej niż największy skurczybyk z tej nowej gry. Jednym cięciem posyłał kilkunastu naszych do piachu. Lądował pomiędzy ludźmi, kosił mieczem, a resztę zamiatał skrzydłami, wszystko w pięknym, płynnym piruecie. Wzbił się w niebo i wtedy spomiędzy chmur pierdolnęła w niego rakieta z wymalowanym na boku czerwonym, kilkugłowym smokiem, symbolem Zjednoczonej Republiki. „Anioł” eksplodował, ochlapując nas deszczem krwi, mięsa i wnętrzności. Pozlepiane posoką pióra powoli opadały na ziemię, jakby ktoś wybebeszył wielką poduszkę. Armia wroga zatrzymała się zaskoczona, zbierając szczęki z butów. Krzyknęliśmy radośnie i natarliśmy na kurczące się niebiańskie wojsko. Plazmowe pistolety wyrzucały z siebie fosforyzujące pociski, wypalając wielkie dziury w ciałach trafionych. Wtedy stanąłem naprzeciw Jacoba. Nie zawahałem się; nacisnąłem na spust i po chwili mogłem przez otwór w jego klatce piersiowej zobaczyć "rybaka" stojącego za nim. Wielka, boska odsiecz, na którą czekali ci popaprańcy skończyła się po niespełna miesiącu walk. Fakt, nikt z nas dokładnie nie pamiętał z czym walczyliśmy. Każdy widział wszystko

30

nieco inaczej, gdy rozmawialiśmy później przy piwku nasze relacje się różniły. Ale wszyscy byliśmy pewni jednego: pod sztandarem smoka byliśmy niepokonani, nieważne, czy łomot będą chcieli spuścić nam Chińczycy, Marsjanie czy faktycznie Bóg i jego przydupasy. Nadal trzymałem zdjęcie Jacoba w ręku i przyglądałem się spokojnym oczom. Zawsze wkurwiały mnie te jego łagodność i naiwność. Naprawdę wierzył, że ludziom należy pomagać. Życie chyba go nie nauczyło, że masz tylko to, co jesteś w stanie wyszarpać i obronić. Wziąłem zamach i roztrzaskałem ramkę o ścianę. Dziewczyna zaczęła odzyskiwać przytomność. Złapałem ją za bluzę i pociągnąłem za sobą po schodach w dół, jak Krzyś Kubusia Puchatka. Próbowała się bronić, ale była zbyt słaba. Wpakowałem ją na tylne siedzenie, związując ręce na plecach, sam siadłem obok Roberta. – Myślę, że wiem jak ci się odwdzięczyć – powiedziałem , zapalając papierosa. Robert uniósł brwi. - Sprzedaj ją któremuś ze swoich kolegów z Korporacji. Świeże serduszko czy nereczka na pewno szybko znajdą nowego, dzianego właściciela. – Moja sława mnie wyprzedza – mruknął pod nosem, szczerząc się paskudnie. Odwrócił się do dziewczyny i puścił jej oczko. - Ale mam lepszy pomysł, skoro ty jej nie chcesz. - Zaciągnął się dymem, rozkoszując się przerażeniem dziewczyny, którą obserwował w lusterku – W burdelu lepiej na siebie zarobi. – Mój Boże – szepnęła przerażona. Na jej nadgarstku przez króciutką chwilę zalśniła błękitna ryba, lecz zgasła tak szybko, jak się pojawiła. Odwróciłem się do niej i odpowiedziałem: – Dziecino, Bóg umarł. Zajebaliśmy go!


KREATORIUM EWA LASOTA

C

JAK NIE PISAĆ: RZECZ O BOHATERACH

ałkiem niedawno spotkałam się ze swoimi znajomymi. Ot, zrobiło się ciepło, więc wypadało uczcić grillem długo oczekiwane przyjście wiosny. Gdy już wyczerpaliśmy temat nowych odcinków „Gry o Tron”, starych części „Spartakusa”, serii Kapitana Bomby, polityki, religii i filozofii , dotarliśmy do literatury. No i się zaczęło... Zachwalanie ulubionych pozycji, ganienie autorów, których twórczość nie przypadła do gustu. W końcu zatrzymaliśmy się na bohaterach: oczywiście każdy wylał w tym temacie swoje żale.W oparciu o tę burzliwą dysputę powstała lista grzechów głównych, popełnianych przez pisarzy przy kreacji postaci. Nie traktujcie tego zbioru jako jedynej słusznej drogi, jednak pisząc, weźcie pod uwagę zdanie klinicznych bibliofili i zwykłych czytelników. Na pierwszy ogień poszła mierna motywacja. Jako że lubię bazować na przykładach, właśnie od niego zacznę. Wyobraźmy sobie bohatera, który ratuje piękną księżniczkę nie dlatego, że ktoś obiecał mu tonę złota, pół królestwa i jej rękę (co jest całkiem słuszną i ludzką przyczyną jakiegokolwiek postępowania - korzyść), ale dlatego, że tak sobie wymyślił autor, który powołał go do życia. Wtedy czytelnik westchnie i, chcąc nie chcąc, będzie musiał pogodzić się z takim obrotem sprawy . Niech będzie, bohater robi coś, bo wielki Absolut tego wymaga... Co jednak, gdy postać jest prostym chłopem, rybakiem, drwalem czy węglarzem? Jak, na litość, ma ubić smoka czy przechytrzyć nieziemsko inteligentnego czarnoksiężnika? Bystrością nie grzeszy, bronią posłużyć się nie umie, ale pójdzie. Bóg, honor, ojczyzna! W wielu powieściach czy opowiadaniach zdumiewa mnie infantylne podejście do motywacji głównego bohatera. Brakuje spójności jego charakteru, predyspozycji i oczekiwań z tym, co będzie robił w dalszej części fabuły. Nie wyobrażam sobie skryby, zahukanego flegmatyka, który nagle staje się wielkim oratorem i charyzmatycznym przywódcą . Z drugiej

strony ciężko mi przyjąć za pewnik, iż weteran wojenny, świetny rębajło, lecz człek prosty, nagle stanie się dworskim bawidamkiem. Załóżmy, że wymyśliliśmy świetną historię. Pierwsze pytanie, jakie należy sobie zadać, wikłając w wydarzenia główną postać, to: dlaczego on/ona ma to zrobić? Oczywiście, można stworzyć rycerza, który pojedzie ratować wspomnianą księżniczkę. Tylko, że z jakiej przyczyny ma on podjąć wyzwanie? Królewski rozkaz jest prawem i niezłym powodem, ale wtedy rycerz odczuje przymus, więc zadanie będzie dla niego uciążliwe. Nie dość, że musi narażać się na niebezpieczeństwo, to jeszcze pozostawia setki ważniejszych dla niego spraw. Może zawistny sąsiad w tym czasie napadnie jego włości? A może jedyny syn nieudolnie poprowadzi jakąś potyczkę z przygranicznym wrogiem i zginie? Gdy powołujemy kogoś do życia, obdarzamy go bagażem historii i charakteru. O ile ciekawiej by było, gdyby rycerz sam miał jakiś interes w uratowaniu księżniczki. Kto wie, może to wygnany ktoś, kto dawno temu przeciwstawił się królowi, za co został wygnany? Pojedzie ratować niebogę, ale tylko po to, by negocjować odzyskanie swoich ziem. Może też po prostu zażądać niebotycznego okupu. Będzie chciał się zemścić za swoje krzywdy albo na powrót wkupić w łaski. A może jest dzielnym wojem o nieposzlakowanej opinii i pomoc niewieście w opałach uważa, za swój obowiązek ? Postać nie może czegoś robić, argumentując to słynnym „bo tak”. powiedzieć motywację zawsze należy odpowiednio zarysować, by nie zostawić czytelnika z retorycznym pytaniem „Ale jak to?!” Pisząc powyższy akapit, złapałam się na tym, iż rycerza - mściciela od razu określiłam jako „złego”. To jest kolejna rzecz, której należałoby się przyjrzeć. Dobry bohater jest dobry, bo dobry tak wymyślił autor, a zły jest zły, bo tak, koniec, kropka. Postaci bardzo często bywają psychologicznie przeźroczyste. Dobro i zło nadal odnosi się bezpośrednio do motywacji. Dlatego należałoby się zastanowić: co

31


KREATORIUM

sprawiło, że bohater jest taki, jaki jest? Aby człowiek stał się postacią negatywną, jakieś życiowe wydarzenie musi na niego wpłynąć (zakładając, że nie mamy do czynienia z psychopatą). Strach, żądza, dawne upokorzenie, nawet – bardzo zresztą modne ostatnimi czasy – trudne dzieciństwo… Niech będzie cokolwiek. Byle nie zostawić czytelnika ze stwierdzeniem „bohater jest zły, bo ja tak postanowiłem”. Może ten czarnoksiężnik, który uwięził księżniczkę, kiedyś był dobrym magiem, lecz tak bardzo pożądał potęgi, że oddał swoją duszę mrocznym bogom w zamian za nowe możliwości? Być może kiedyś kiedyś starał się, jako prawy i szlachetny czarodziej, o jej rękę. Teraz, upokorzony i opętany miłością, chce wziąć to, co mu się we własnym mniemaniu należy. Dobro również potrzebuje wytłumaczenia. Jednak to zło, chociaż prostsze do oddania, okazuje się bardziej skomplikowane. Kreowanie krystalicznie dobrych lub monstrualnie złych bohaterów nie jest błędem. Zdarza się jednak nagminnie, przez co wielu czytelnikom już się mocno opatrzyło. Czy nie ciekawiej by było, gdyby postaci miały wielowymiarowy charakter oraz własne słabości i namiętności? Pal licho, niech czarnoksiężnik jest dobrym magiem, który oddał się na służbę negatywnym duchom, by te dały mu moc do zdobycia ukochanej. Podąża nową drogą, podszepty demonów wskazują mu różne rozwiązania, lecz, gdy już dokona wyboru, zastanowi się nad słusznością działania. Zobaczy krzywdę, którą komuś wyrządza, lecz swoje dobro postawi wyżej, niż dobro ogólne. litość sumienie nie da mu spokoju, lecz będzie powoli zagłuszane przez czyny maga. W tym miejscu należałoby się przyjrzeć jeszcze jednej istotnej kwestii. Bardzo często bohater, niezależnie od wszystkich przeżytych w powieści czy opowiadaniu przygód, pozostaje psychicznie niezmieniony. Brakuje odpowiedzi na pytanie: jak ewoluował w trakcie opowiadanej historii? Nie uwierzę, że ktoś, kto w ciemnym lesie zetknął się z bandą wygłodniałych orków i ledwo uszedł z życiem, pójdzie samotnie na poziomki czy grzyby z taką samą beztroską, jak przed tym nieprzyjemnym spotkaniem. Już zawsze

32

będzie mu towarzyszyć lęk, w zaroślach powinien wypatrywać złowrogich ślepiów, a w każdym szeleście upatrywać kroków stwora. Rozmawiałam jakiś czas temu ze swoim dobrym kolegą, który jest zawodowym żołnierzem. Był na wielu misjach w różnych rejonach świata. Nie będę przytaczała jego strasznych opowieści, ponieważ to nie jest ani czas, ani miejsce. Dlaczego więc o tym wspominam? Z prostej przyczyny – ta rozmowa uświadomiła mi, że bardzo wielu herosów morduje na lewo i prawo, bez względu na to, po której stronie stoją. Nie wywiera to na nich żadnego wpływu. Nie mają skrupułów, koszmarów, wyrzutów sumienia. Zarzynają ludzi, potwory czy inne bestie, nadal ciesząc się pełnią zdrowia psychicznego. A przecież wszystko to powinno pozostawić w nich jakiś ślad, widoczą w późniejszych perypetiach skazę. Nawet z założenia pozytywny bohater w końcu odczuje ciężar swoich czynów. Owszem, wiara w słuszność działań jest swoistą tarczą przed moralnym upadkiem, ale każda zasłona może zostać rozbita. A właśnie, wiara! I predestynacja... Namaszczenie przez bóstwo, los, przepowiednię czy jakąkolwiek legendę, której ucieleśnieniem jest bohater. Nie dość, że sam pomysł jest oklepany, to jeszcze nie pozwala czytelnikowi na najmniejszą nadzieję, iż coś wydarzy się inaczej, niż w przytaczanej klechdzie. Po prostu nie ma możliwości, by coś się nie udało. To następna "drażliwa" sprawa. Ta kwestia to raczej rzecz gustu, ale osobiście mam już dosyć wszelkiej maści wybrańców, ostatnich z rasy, inkarnacji bóstw i innych przejedynych. Wykreowanie takiego bohatera nie jest złe, bynajmniej, po prostu już mocno się opatrzyło i podpada pod sztampę. Nawet jeśli postać nie jest zaginionym synem stryjecznego wujka, który przespał się z arcymroczną kapłanką zapomnianych – choć żywych i wkurzonych na niedbalstwo wyznawców – bóstw, zdarza się notorycznie, że niezależnie, co by się stało, jej nie spada nawet włos z głowy. Dlaczego bohater ze wszystkiego ma wychodzić obronną ręką? Nawet, jeżeli jego decyzje są nieprzemyślane albo po prostu głupie, zawsze wydarzy się coś, co


sprawi, że uda mu się osiągnąć cel. Dlatego też, planując fabułę i rolę bohatera, należy zapytać siebie: jakie logiczne konsekwencje swoich czynów powinna ponieść postać? Wracając do naszego rycerza, księżniczki i czarnoksiężnika - dlaczego nie sprawić, by wygrał o wiele inteligentniejszy mag? Dlaczego księżniczka nie mogłaby chcieć pozostać z czarodziejem? Wreszcie: jak to możliwe, że rycerz w pojedynkę pokonuje armię zombie lub przerażającego smoka? Wyobraźmy sobie przez chwilę taki scenariusz: rycerz rusza ratować księżniczkę. Wiemy już dlaczego, wiemy, jak zmienił się podczas swoich rozlicznych utarczek z wrogami oraz co sprawiło, że jest jaki jest. Ostatnią przeszkodą jest smok pilnujący wieży. Rycerz, jak to rycerz (ach, te stereotypy…) postanawiawyzwać potworę na honorowy pojedynek. Zwierz wypada z jamy, ale całość nie kończy się jak w balladzie o Sir Eglamorze: żmij, większy i silniejszy, po prostu zżera rycerza. Logiczne, prawda? Łatwiej byłoby spróbować obejść przeszkodę albo pokonać ją sprytem, jak nasz rodzimy szewczyk Dratewka. Byłoby to bardziej sensowne niż szlachetna, brawurowa i skrajnie idiotyczna szarża na smoka. Załóżmy jednak, że rycerz jakimś cudem pokonał potwora – nie jest teraz istotne, jak. Dociera do wieży. Wspina się po krętych schodach na samą górę. Spodziewa się zastać księżniczkę,, zapłakaną i przerażoną, tymczasem... ona wesoło gwarzy sobie przy lampce wina z czarnoksiężnikiem! Być może ona jego też kochała? Może to ich wspólny plan, by być razem? A może też jest opętana żądzą wiecznego piękna i młodości – w końcu to takie kobiece. Postanawia pozostać z magiem, bo zwyczajnie dostaje to, czego chce.Wtedy do komnaty wpada rycerz, krzycząc: "Przybyłem na ratunek, moja pani!" W takim momencie najczęściej nastepuje coś, co sprawia, że mam ochotę spalić książkę na stosie, razem z resztą literackich heretyków. Negatywny bohater rozpoczyna monolog, w trakcie którego można go swobodnie zadźgać choćby łyżeczką(chociaż wykałaczką też byśmy zdążyli…). Jak już wspomniałam, motywacje należy podawać stopniowo w toku fabuły . Taki monolog nie przyniesie zaskocze-

KREATORIUM

nia zwrotem akcji, a wywoła solidne zniesmaczenie nagłym bullet time'em. Zwłaszcza że źli bohaterowie mają w zwyczaju przedstawiać każdy, najmniejszy nawet fragment mrocznego planu, broni, których zamierzali użyć oraz sposobu ich zniszczenia. Przypomina sesja D&D, gdzie Mistrz Gry mówi, wertując podręcznik: "wiatr przestał wiać, promienie słońca wstrzymały swoją wędrówkę ku zielonym lisciom, czas zamarł, a wielka siła rządząca tym światem szuka statystyk szkieletów!" Brzmi to dokładnie tak samo. Docieramy do kolejnego punktu, którym jest erudycja bohaterów. Nic nie zaskakuje mnie tak bardzo, jak wieśniak, wysławiający się niczym bard, chłop o manierach arystokraty czy dziwka o pruderii dziewicy. Zazwyczaj zadaję sobie wtedy pytanie: czy autor przemyslał kim jest bohater i jak przez wzgląd na pochodzenia, powinien się zachowywać i wysławiać? Cechy charakteru to jedno, wychowanie i naleciałości kulturowe to drugie. Nie odmówię wrodzonej inteligencji rybakowi, ale zakwestionuję jego wiedzę dotyczącą tajemnych nauk i sposobów na pokonywanie pradawnych demonów. Nikt nie wmówi mi, że kiedyś gdzieś o tym czytał, - po pierwsze, w każdym rzetelnym świecie takie informacje są skutecznie separowane od szarego społeczeństwa, a po drugie, zakładając, że akcja dzieje się gdzieś w czasach paraśredniowiecznych, jaki rybak umie czytać?! Znowu pozwolę sobie posłużyć się anegdotką z sesji RPG, tym razem w Wampira Maskaradę: "Mistrzu Gry, to my idziemy na bazarek, gdzie sprzedają Ruscy i szukamy książki w stylu: "Jak wywołać demona w trzy dni, albo zwracamy pieniądze"" Wiedza bohatera na temat otaczającego go świata nie zawsze jest adekwatna do jego roli społecznej, co sprawia, że postać staje się niewiarygodna i niedopracowana. Wkrada się chaos twórczy. Ta sama sprawa tyczy się przemyśleń bohatera, które często zapisywane są językiem narratora - bez uwzględnienia osobowości i sposobu wysławiania się postaci. Jeżeli jakimś cudem księżniczkę będzie ratował prosty obywatel – chociaż z drugiej strony, który szanujący się władca zleciłby to byle komu, albo zwyczajnie dawał ogłoszenie – to na pewno

33


KREATORIUM

bedzie wiedział, jak się zachować przy damie, co powiedzieć, co przemilczeć, w którym momencie się ukłonić, a w którym zasalutować. Słowo. To wiedza wyssana z mlekiem matki. A teraz na poważnie: skąd on niby ma to wiedzieć?! Na babę w izbie wrzaśnie, w zad kopnie, jak za wolno się bedzie na sienniku kładła albo i za czub, jak będzie trzeba, wytarmosi. Więc które ptaszki mu wyćwierkały, jak należy poprosić księżniczkę, by ruszyła swoje szlachetne cztery litery, bo właśnie są ścigani przez ogary czarnoksiężnika, a wybawca cały kołczan strzał już wystrzelał, mordując bezlitośnie pnie najbliższych drzew (bo przecież w psy w ruchu raczej nie trafi)? No chyba że jest najlepszy we wszystkim, chociaż dopiero zaczyna. Wtedy odkładam książkę i idę na spacer – ochłonąć. A właśnie, byłabym zapomniała. Jednym z powszechnych grzechów kreacyjnych jest beztroska postaci w stanie olbrzymiego zagrożenia. Bohater potrafi naigrywać się z wrogów, rzucać przezabawnymi tekstami, nawet kiedy siedzi w bulgoczącym kotle orków. Nic to, że zaraz go zeżrą, ważne, żeby dowcip zapamiętali! Tak samo sprawa ma się z bohaterszczyzną bohatera i jego niezachwianą odwagą. Przez bohaterszczyznę rozumiem sztucznie wygenerowany heroizm, w żadnym stopniu nie umotywowany logicznie. Rycerz szarżuje

34

na smoka, chociaż wcale nie musi, ale ładnie będzie brzmiało w sadze. Co z tego, że może zginąć. Przecież nie lęka się śmierci, bólu ani tortur. Wszystko przyjmie ze stoickim spokojem i uśmiechem na ustach. No i z dowcipem, wdzierającym się w pamięć. Jakby oprawcy później mieli wspominać przy butelczynie czegoś mocniejszego: "A pamietasz tamtego rycerza? Tego, co nazwał cię synem psa żeńskiej proweniencji. Nikt nie wiedział, co to znaczy, ale brzmiało diablo zabawnie". Wymieniłam chyba większość potknięć początkujących autorów, na deser zostawiając sobie ten najszerszy, o którym przeczytacie w następnym numerze: marysuizm. W tym miejscu nie będę podnosiła tematu. Nakreślę tylko, iż jest to termin dotyczący przejaskrawienia i gloryfikowania bohatera, zawierającego przypisanie cech, które autor sam chciałby posiadać. Piękny, cudowny, wspaniały szermierz – dyplomata – mag – uwodziciel, jednym cięciem kładący setki przeciwników, jednocześnie namiętnie całujący zastęp zadurzonych w nim dam dworu, wywołujący torsje i mdłości u większości czytelników. O nim następnym razem, bo mi za słodko...


KREATORIUM ERAZMUS & ERAZMA MICHALUS

HUGH EVERETT OPISUJE WSZECHŚWIAT

naprawdę samotny, kosmos w górze milczy, “I never said half the crap people said I did.” Albert Einstein niebo gwiaździste nade mną i sorry Immanuel, but I can’t, nie będzie żadnego prawa moralhciałbym napisać jak Gombrowicz do nego, jak tylko zdzirę spotkam, dam jej głośnepewnej kulturalnej redakcji. A więc, go klapsa. Jednak na razie to ja bawię się w najuprzejmiej prosząc, chciałbym napi- Wertera, wiernego psa i wytrwale sterczę na sać coś przewrotnego i równie błyskotliwego, dachu Afryki, bo tutaj najbliżej gwiazdom. I tak by móc w ten wasz uporządkowany świat jest mi smutno, ale całe szczęście są ze mną wprowadzić odrobinę prawdziwej sztuki albo kreacje, te frywolne koleżanki kronopiów. Serchociaż szczyptę zdrowej radości. Ale nie mo- deczne pozdrowienia dla Cortázara. Gdyby nie gę, bo jest mi smutno. Drogie Bravo, zakocha- one, pewnie już dawno balowałbym na innym łem się, a wybranka serca wystawiła mnie do kontynencie. Kreacje dużo się śmieją, łatwo je spić i wiatru. A wiatr jest zimny i porywisty, zwłaszcza tutaj – na szczycie Kilimandżaro. I jakby te- pięknie wtedy śpiewają o brzydkich rzeczach. go było mało, kurewsko się rozpadało, bo z Szczególnie ładnie brzmi to tutaj, na krańcu całego serca – tak wyszło – jednocześnie niena- świata albo i dalej, zwłaszcza gdy dodam, że widzę tej swojej ukochanej. Jest egzaltowaną i grają przy tym na gitarach basowych z superrozwydrzoną pipą,która mnie prześladuje. Wi- strunami. Nawet gwiazdozbiory klaszczą czatoldzie, czy mógłbyś pocieszyć również i mnie? sami z podziwu, wiwaty i fanfary od widowni Czyli sam jak palec tkwię na tym wiel- na balkonach. Rozprawiają o hipsterskich kim cieście, wiecie – tego z reklamy Dr. Oetke- sprawach, dużo się kłócą i umilają mi czas. No ra – gdzieś na granicy Tanzanii i Kenii. Niby i jest na co popatrzeć, wiadomo, kiedy rozchywszystko spoko, jest klimat, romantyzm i te lają kolanka, dobrze wiem, co mają pomiędzy sprawy. W końcu każde dziecko wie, że Mont półkulami, małe rozpustnice. Ale wiecie, co Blanc od czasów Juliusza jest już passé. Pewnie jest najlepsze? Że się słuchają. Spełniają każdą dlatego wybrała Kilimandżaro, poza tym zachciankę lepiej niż złota rybka, polecam twierdziła, że tu bliżej jej z Księżyca, no i sprawdzić, zwłaszcza 50 pozycji twarzą w wszystko, co afrykańskie jest ostatnio modne, twarz, naprawdę kultowe potrawy. Mam pełną władzę, przejmowanie konnie znam się. Wiem za to, że po mojej prawej cicho pochrapuje sawanna, ta niekończąca się troli to moja specjalność i nawet jeśli jestem na faza plateau uczucia platonicznego Timona do dole, to tak jakbym był na górze. Na wielkim Pumby, albo na odwrót, a po lewej – tak słysza- cieście w kształcie Kilimandżaro. Albo na odłem – handlują najlepszym towarem na konty- wrót, potrzebne proszę skreślić. Tutaj, na nencie, jakby co – znam kilka klubów w krańcu świata to wydaje się naprawdę ważne, Nairobi, uprzejmie zapraszam. I tak, to praw- mogę tworzyć, decydować. A destrukcja to też da, chciałbym się pobawić, poznać te wszystkie kreacja! Czasami mam wrażenie, że najpiękdisnejowskie odloty, może nawet spotkać Kurt- niejsza z nich wszystkich, cudownie słodka i za w dżungli i zapolować na żyrafę, żeby spa- gorzka jednocześnie, czekoladka o jędrnych kować ją do szafy i wysłać serdeczniej biodrach i ciele rozpływającym się w ustach. znajomej. Ale, cholera, nie mogę, bo obiecałem Na szczycie Afryki zamykam się jak w więzieErazmie, że się z nią spotkam na tej pieprzonej niu i otwieram na resztę, rozmawiam swoją górze, czego się nie robi z miłości, czasem własną, małą grypserą. Pociągam za supermożna nawet przeżyć coś metafizycznego na struny, mogę wszystko, nie jestem sobą, jestem tobą, wszystkim, tylko wyobraź to sobie, sobie, ośnieżonym szczycie. Więc przychodzę tu co noc, pełen me- że właśnie umawiam się z twoją dziewczyną, lancholii oraz odrobiny alkoholu, i czekam na ale nie martw się bardzo, to tylko seks, to nic ukochaną. Wiatr wieje w oczy, wtedy czuję się nie znaczy.

C

35


KREATORIUM

Czyli kreacje nauczyły mnie, jak produktywnie spędzać czas w niekończącym się oczekiwaniu na Erazmę. Ale wciąż było mi smutno, doradziły więc, żebym przyniósł ze sobą lustro. I tak zrobiłem, postawiłem je na ośnieżonym szczycie, pamiętam, to był mój sześćdziesiąty dziewiąty raz na Kilimandżaro, skrupulatnie policzyłem. Przyjrzałem uważnie, odbijałem się na tle mgławic, Orionów, Małych Wozów i reszty tych wszystkich kosmicznych muscle-carów i wcale nie było mi realnie albo bardziej do śmiechu. Usiadłem na rozkładanym krzesełku wędkarskim i po raz kolejny rozpocząłem łowienie kreacji, kiedy ktoś w lustrze mrugnął do mnie. Spokojnie, nie takie rzeczy w życiu brałem, żeby teraz się dziwić. Tylko odrobinę poczułem się jak Alicja i wtedy po drugiej stronie zobaczyłem Erazmę. A więc to tak. Dotknąłem gładkiej powierzchni lustra – albo jej twarzyczki – nie jestem pewien, i wtedy zwielokrotnieliśmy. Podzieliśmy się na setki kawałków i z każdą chwilą nas przybywało. Multi-ja i multi-ona z niedowierzaniem pokręciliśmy tysiącem głów i w tych wszystkich kawałkach tłuczonego szkła upadliśmy na ziemię. Zostały oryginały, czyli my, oraz szklany piasek, który po kryjomu zamknął w sobie nocne niebo, okazało się, że gwiazdy kłują w stopy i ranią dłonie. Tymczasem wybranka mego serca stała po drugiej stronie lustra, a ściśle rzecz ujmując – wtedy już po drugiej stronie pustej ramy. Nie przywitała się, tylko pogardliwie uniosła dłoń i kąciki ust, dama od siedmiu boleści. Ruchem pełnym gracji przestąpiła na moją część Kilimandżaro i łaskawie pozwoliła, by zafalowały jej włosy, powietrze zrobiło się gęste, feromony i inne takie smaki, Coco albo zupa nr 5, skarbie, uwielbiam, gdy pachniesz tym napalmem, który zamierzam na ciebie zrzucić z okazji nastania poranku, choć wiem, że na takie jak ty zawsze się czeka. Upuszczasz coś na ziemię, stary motyw, schylasz się, a ja chyba mam… co ja, kurwa, chciałem – z wrażenia zapominam słów – tak, to był chyba zawał, krew mi odpływa z mózgu, bo serio kocham, gdy na nogi jak pończochy zakładasz gwiazdy, galaktyki, myślę wtedy, że wszechświat ma piękny tyłek, kiedy wypina się jak ty migotliwie.

36

Gdy wstaje, ściska za rękę jakiegoś gościa, trochę się gubię, chyba podniosła go z ziemi, biedaczek. Mówi mi, że to jej nowy chłopak, fajnie, oficjalnie go przedstawia, dzień dobry i takie tam, nazywa się Hugh Everett III i jest fizykiem kwantowym, super, miło cię poznać. Podobno to gruba ryba i muszę przyznać, że coś w tym jest, w końcu w jednej ręce trzyma podwójnego hamburgera, a w drugiej jej delikatną dłoń. W ustach właśnie zgasł mu papieros. Coś czuję, że to taki typ, co ma na usługach hordy hadronów i atomowe bomby, więc któraś z pewnością zaraz poda mu ogień. Sprawa wygląda poważnie, coś jak teoria wielkiego podrywu, Big-Gang-Bang, te sprawy, dobrze wiem, że Erazma potrafi sobie owinąć wokół paluszka każdego faceta, zwłaszcza bezbronnych naukowców, biedaczek. Ale właśnie, to w końcu miał być wywiad do poważnego artykułu, więc pytam się. Jak to się zaczęło, hm? Moja platoniczna miłość bez zwłoki spieszy z odpowiedzią: „Poznałam go w jednym z tych barów urządzonych na amerykańską modłę, pan wie, co mam na myśli, rzędy wytartych siedzeń obitych samochodowymi tapicerkami, kelnerki przebrane za MM i wisienki na shake’ach za pięć dolarów. Tyle że ten znajdował się na Księżycu, w ukrytej bazie Nazistów po ciemnej stronie Srebrnego Globu. Proszę nie robić takiej miny, łajdaku, wszyscy doskonale zdają sobie sprawę, że to przez pana musiałam się tam ukrywać.” Nie kłamała. W skrócie rzecz ujmując: najpierw zatrudniłem armię prawników, którzy potem wsadzili ją za kraty. I słusznie, bo jej się należało. To wszystko z miłości, wierzcie mi. I odrobiny nienawiści, w każdym związku potrzebny jest element dramatyzmu, nie? Niestety Erazma jest sprytną kobietą pełną wdzięków, z których doskonale potrafi korzystać. Przekabaciła jednego z klawiszy, to pewnie dlatego, że zawsze obłędnie grała na pianinie, i uciekła z więzienia w przebraniu księdza. A może ukryta pod jego sutanną, już nie pamiętam dokładnie. Schroniła sie w księżycowej bazie Nazistów, dając im złudną nadzieję na rozwój eugeniki. Wiecie, o co chodzi: zło, twardy akcent i Hugo Boss, jedyna taka


mieszanka w galaktyce. Na końcu jednak rozprawia się i z nimi, podczas jednej z imprez podaje im do picia Kool-Aid, przewrotna kokietka. Tymczasem moja niedoszła dziewczyna kontynuowała opowieść: „W barze był tłok, zdecydowanie zbyt dużo dwutlenku węgla, za grosz dobrego smaku. Ale proszę sobie nie wyobrażać, to nie tak, ja wcale nie bywam w tego typu miejscach, to przypadek. Akurat podróżowaliśmy, kiedy nagle mój szofer odwraca się do mnie i stwierdza – w życiu nie widziałam, by był bardziej poważny – że limuzyna się zepsuła. Niemożliwe, niemiecka technologia! Bar okazał się być jedynym lokalem po tamtej stronie Księżyca, naprawdę nie chciałam, ale ślepy los, tuż obok, zostaliśmy zmuszeni. Nieważne. Przedziwne, że odkryłam go w takiej dziurze. Od razu zauważyłam: zgarbiony i nieogolony, okulary wciąż zaparowane od emocji, a na stoliku stygnął list do Nielsa Bohra. Pisał go, zajadając zimne frytki i soczyste hamburgery. Był smutny i przygnieciony swoim posłannictwem, zwłaszcza po tym, jak duński fizyk nie pozostawił mu cienia złudzeń w sprawie jego przełomowej teorii. I wtedy Everett, mój słodki bohater, musiał zbiec na Srebrny Glob, bo już tylko tam mógł propagować swoje przełomowe odkrycie. A więc było tak: Hugh pisał list do Nielsa Bohra, bo chciał go uprzejmie poinformować, że wcale się nie przejmuje jego opinią, nieodwołalną decyzją o nieprzyznaniu mu racji, bo zwyczajnie ma w go dupie. Szanowny panie profesorze, w którymś z równoległych kosmosów to ja jestem Sprite, a pan pragnienie. Poza tym to prawdziwy artysta. Proszę tylko na niego spojrzeć, od razu wiedziałam, zawsze miałam nosa do wielkiej sztuki. Bez wahania przysiadłam się, przedstawiłam i łaskawie podałam rączkę, nawet nie podniósł głowy. Fakt, trochę gbur, ale nie jestem głupia, od razu zorientowałam się, kim jest, wiele słyszałam o jego teorii i nie mogłam przepuścić takiej okazji. I tak się zaczęło, może niezbyt romantycznie, w sumie tragicznie, wśród jeżdżących na wrotkach marnych kopii Marilyn, w deszczu słonych frytek i z szumiącym w tle ekspresem do kawy. W księżycowym barze,

KREATORIUM

który był schronieniem dla wyrzutków ziemskiej cywilizacji, gdzie damą o najlepszej reputacji była grubouda i wąskogardła butelka Coca-Coli. Doprawdy nie wiem, czy śmiać się, czy płakać, upaść tak nisko, gdyby tylko mój papa się o tym dowiedział... Ależ ja się rozgadałam, przepraszam najmocniej. Popijając waniliowego shake’a, poprosiłam go więc, aby opisał mi wszechświat, wiedział co i jak, też chciałam, zalotnie okręciłam loczek wokół paluszka i zaoferowałam, że w razie czego mogę pójść z nim do łóżka, ja z kolei znam się na tym. On znów pobawił się w gbura, ale wreszcie podniósł wzrok znad kartki, potem kupił dla nas górę hamburgerów, jednak ma w sobie coś z dżentelmena, zapalił nowego papierosa, ale damy już nie poczęstował, cham i prostak, i przemówił. W prostych słowach wszystko mi wytłumaczył.” Erazma usiadła na szczycie Kilimandżaro, wiatr na chwilę podwiał jej sukienkę, dobry Boże, jesteśmy tak wysoko, pewnie sam podglądasz i z podziwu otwierasz buzię. Mogła tak mówić w nieskończoność, a my w tę jej nieskończoność patrzeć, patrzeć razem z Afryką, wszystkimi świętymi fizykami wszechświata i kreacjami. Te frywolne koleżanki kronopiów też pootwierały buzie i pozwalały, by – kap, kap pomału – żeby słowa jak gęsty syrop skapkapywały im do ust. Jak zahipnotyzowane otoczyły ją i nie mogły oderwać oczu, przykleiły je starannie, udekorowały moją ukochaną malutkimi ślepiami, tak by móc ją śledzić już na zawsze. Kto by pomyślał, one również, małe Brutusy. Bo okazało się, że to był podstęp, pułapka, perwersyjna zabawka . Nigdy nie wierz kobiecie. U podnóża góry zaczęły błyskać niebieskoczerwone światła policyjne, jestem zgubiony! Przychodziłem tu co noc, w sumie sześćdziesiąt dziewięć razy, takie poświęcenie! Chciałem przeprowadzić wywiad, potem może tylko trochę niecnie ją wykorzystać, ale z obustronną przyjemnością, przysięgam. A tu taka niespodzianka, skubana wezwała gliny, prędko musiałem coś wymyślić. Moja dziewczyna wciąż jednak rozprawiała o teorii Everetta, głupia pewnie myślała, że będę zazdrosny, a z góry podsłuchiwał kosmos,

37


KREATORIUM

bo to w końcu była opowieść o nim. „Światy równoległe to smutne światy, nieboraki nie umówią na randkę, kwiaty, buzi, nic z tych rzeczy, nigdy się nie przetną. Marzą o grawitacji, o spotkaniu w punkcie gie. Gie-mol i gie-dur, mogłabym o tym zaśpiewać, bo widzisz, skarbie, to zupełnie jak z nami, smutna i tkliwa historyjka o miłości, prawda? Ale nie zaśpiewam, bo zbyt ładnie gram na pianinie. Ależ się znowu rozgadałam, niemądra ja. Wracając do naszych baranów. Hugh odkrył, że jeśli jakaś cząstka staje przed wyborem, decyduje się na każdą z opcji jednocześnie, a więc w rezultacie robi wszystko na raz, tylko że w różnych kosmosach równoległych. To prawda, pewnie nie wierzysz, ale to nie bajki, to naukowa teoria. Tym sposobem kwarki, elektrony i wreszcie – my – nieustannie się rozgałęziamy w nieskończoną ilość kosmosów równoległych. Jak fraktalne drzewo, wszyscy znamy te obrazki. Kot Schrödingera potwierdza, że jest żywy i martwy jednocześnie, jego też poznałam u Nazistów na Księżycu, doprawy, słodki z niego zwierzak. I tutaj dochodzimy do puenty – wszystko, co tylko się może wydarzyć, w którejś części wszechświata po prostu się wydarza. Kochanie, jesteśmy wypadkową stanów kwantowych losowanych przez rzut kostką, tak powiedział mój wspaniały Everett III, czyż nie jest genialny? Zdradził mi też, że zajada się hamburgerami (jest też prawdziwym Amerykaninem) i wypala trzy paczki fajek dziennie, bo wierzy, że w którymś z równoległych kosmosów jest to szczyt zdrowego stylu życia. Przechytrzył wszystkich i rozgryzł Boga, sam został twórcą, wielkim artystą, wyobraził sobie jakiś świat i ten świat po prostu zaistniał. Choć – zasadniczo – istniał już wcześniej. Ale teoria Everetta to nie tylko liczbowa masturbacja fizyków, to filozofia, teoria wszystkiego. Daje nam rozgrzeszenie i tłumaczy, dlaczego od urodzenia coś kreujemy, nawet teraz, tutaj – na Kilimandżaro, a w którymś z równoległych uniwersów – na kartce papieru, ekranie komputera, płótnie. A może na odwrót? Głupiutka ja, zawsze boję się, że coś pokręcę. To trochę jak z teorią superstrun, który z facetów nie chciałby być elektronem i przelaty-

38

wać przez wszystkie dziury jednocześnie? Kto by nie chciał poznać kreacji, tych frywolnych koleżanek kronopiów?” Nie jestem pewien, czy wszystko dobrze zrozumiałem, musicie mi wybaczyć, adrenalina, gliny i psy tropiące spuszczone u podnóża góry, to wszystko wcale nie ułatwia zadań matematycznych. Obserwowałem jednak przez cały wywód Erazmy reakcje Hugh Everetta. Nic, zero, jakby znajdował gdzieś indziej. Z zamyśleniem i nabożną powagą przeżuwał podwójnego hamburgera, zupełnie tak, jakby w środku – zamiast sera – znajdowała się porcja najbardziej transcendentalnej rzeczy w kosmosie, roztopiony, rozpływający się w ustach Wielki Wybuch. I wtedy do mnie dotarło, że tak było. O tym cały czas pieprzyła ta egzaltowana pipa. Przeżyłem swój moment olśnienia, zdarza się i mnie, i wtedy na serio się przestraszyłem. A co jeśli ja jestem Erazmą, a Erazma jest mną, Michałem? W którymś kosmosie właśnie tak jest. I skąd mam pewność, który jest bardziej słuszny i właściwy, to musi być dopiero pokręcony i chory świat. Już nigdy nic nie będzie takie samo, nigdy nie będę pewny, co naprawdę istnieje, bo gdzieś istnieje wszystko. Powiedziałbym nawet świetliście – już nigdy nie będzie takiego lata – ale uważam, że nieprzysiadalny tworzy obciachową poezję. W przypływie tej nagłej iluminacji, wpadłem również na pomysł, jak uciec z zasadzki. Banalna rzecz, wyciągnąłem telefon, wybrałem numer i już po chwili gadałem ze starym, dobrym kumplem – Einsteinem. Cześć Albert, jest sprawa, mam tutaj gościa, który twierdzi, że cię zna i przespał się z bombą atomową, wbijaj, coś zaradzimy. Staruszek już po chwili przylatuje na swoim długim basie (tylko niektórzy wiedzą, że w równoległym kosmosie został gwiazdą rocka i jako jedyny poznał tajniki zabawiania gitar swoim długim językiem). Niemiecki muzyk kwantowy wita się uprzejmie ze wszystkimi, pyta, czy chcemy autografy i w czym rzecz? Na to Hugh Everett wyraźnie się ożywia i rzuca hamburgery w dół, wywołuje lawinę i zasypuje biedne psy policyjne tropiące mnie na ośnieżonym zboczu. Fantastycznie, zyskuję trochę na czasie. Erazma z kolei milknie, wyczuwa chyba pismo nosem i wie, że zupełnie nie skrupulatnie


KREATORIUM

wszystko opiszę i doniosę na nią kolorowym pismom literackim, kwartalnikom i nie tylko, tabloidom o płotkach, plotkach w wierszach i przecinkach w bajkach wysoce artystycznych. Lada moment wpadnie w szał, drodzy państwo, jestem jak Sherlock Holmes, proszę o uwagę, zaraz spektakularnie uciekniemy obławie. Rozpoczynam z panami poważną dyskusję o ich teoriach, to można opatentować i sprzedawać w paczkach w delikatesach, plebs nie ogarnie, ale kupi, zapłaci, a produkt nazwiemy sztuką – jeszcze nie doszliśmy „czego” – gdyby coś, w ostateczności zostanie tylko sztuka. Przybijamy sobie piąteczki, faceci zawsze się dogadają. Nawet Everett wreszcie przemówił, fakt, nieco się jąkał, ale łebski z niego gość, częstuje nas fajkami i wszystko wykłada jak na tacy. Einstein zaś obiecuje, słyszał, że Absoluty chłodzą się gdzieś we wszechświecie, wypadałoby się ruszyć i poszukać ich w metafizycznej lodówce, bo rozważania naukowe zawsze trzeba podlać. Erazma zaczyna tupać nóżkami, trzęsie się i wykrzykuje, że wezwie tatę, on ma wpływowych znajomych i w ogóle jestem przebrzydłym łajdakiem. Potem Albert załatwia transport i uciekamy z Everettem na hamburgery i wódkę zimną jak serca waszych dziewczyn. Naszą niedoszłą kokietkę zostawiamy samotną na Kilimandżaro, należy się jej, niech kończy tę opowieść za mnie. A my tym sposobem gdzieś w zakamarkach odległej galaktyki używamy obecnie astrofizyki w celach narkotycznych, bez obaw, są z nami kreacje, mają długie do nieba nogi i piersi słodkie jak zemsta, w końcu sam je wymyśliłem, polecam.

nie dziwię mu się, że się we mnie zakochał. Hm, gdybyście tylko, państwo, mogli odwiedzić moją francuską rezydencję i posłuchać tam mazurków, nokturnów, wspaniałych palcówek, gdy zabawiam się kością słoniową mojego forte piano. Ależ to nieważne teraz, bo wszystko przepadło. Niezwykle mi przykro, ale mam złe wieści. Jak bulimiczny Herkules Drogę Mleczną, zwracam się do państwa. Nie jestem sobą, jestem wami, to naprawdę fatalnie. Swoją drogą, w dzieciństwie uwielbiałam Milky Way’e. Mówię, żeby potem nie było, że nie ostrzegałam. Jestem alternatywą. Alternatywna. Alternatywny. Bardzo mi przykro, bo ten przebrzydły łajdak – ME – postanowił zgładzić ludzkość. Pozwolicie państwo, że przez chwilę pobawię się we wróżkę. Będzie tak: Erazmus z kumplami zrzuci bomby i na świecie pozostaną tylko zombie w supermarketach, ponuro świecące im w twarz neony i nieśmiertelne reklamy. No i ja. Z Kilimandżaro grzyb atomowy pięknie wygląda o poranku. A więc zamieszkam w Muzeum Narodowym i do końca swoich dni będę patrzeć jak sztuka dogorywa w post-a-pop-apokaliptycznym świecie. Będzie mi smutno, ale zabawiać mnie będą kreacje, te frywolne koleżanki kronopiów. Całe szczęście, że udało mi się przekabacić kilka na swoją stroną. A państwo? Poznaliście już kreacje? Podobno znają sekret, sprawdzony sposób, jak zbudować doskonały schron atomowy. W głowie, ciasno upakowany w czasce. Więc jak? Poznaliście?

Michał Erazmus (ME)

Erazma Michalus (EM)

*** Drodzy państwo, bardzo przepraszam, ale zakończenie muszę napisać już ja, Erazma. Ten niezwykle rozczulający tekst i głodne kawałki na mój temat, tfu, tfu, te obrzydliwe kłamstwa, wszystko to oficjalnie dementuję. Prawdą jest tylko to, że pochodzę z dobrego domu, jestem piękna i genialna, ach! i owszem, jeszcze obłędnie gram na pianinie. Absolutnie

39


VIA APPIA POLECA - KWIECIEŃ CRISTTIMM

P

BEZ PANIKI...

obudzona wiosennym słońcem oraz rześkim powietrzem wpadłam radosna i zdyszana do domu. - Zenuś! Zenek! Ty nie uwierzysz co się stało... Odpowiedziała mi cisza. - Zenek? Jak to? Zenka nie ma w domu? A gdzież on może tak sobie sam chodzić? Nic przecież ze mną nie uzgadniał w sprawie dzisiejszych, popołudniowych godzin. - Zenek! Natychmiast się ujawnij! Wciąż cisza. Zajrzałam do kuchni, do łazienki, obeszłam wszystkie pokoje. Może leży pogrążony w drzemce na którejś z kanap? Nie, ani śladu męża. Czekaj, czekaj, a kiedy to ostatni raz go widziałam? Dzisiaj rano nie, bo wstałam na wpół śpiąca i nawet samej sobie nie przyjrzałam się wystarczająco w lustrze. Wczoraj wieczorem? Nie. Miał jechać na działkę, żeby przygotować domek do rozpoczęcia sezonu i uznawszy, że nie warto czekać na niego, położyłam się spać. Jezuuuuuu.... zgubiłam męża? Straciłam Zenusia? Zostałam sama jak ten palec na bożym świecie? Usiadłam na ulubionym fotelu mojego mężczyzny i pozwoliłam ponieść się fali rozpaczy. Gdzie się on podział? Co on sobie wyobraża? Dlaczego opuścił mnie bez słowa pożegnania? Jak to możliwe? Czyżby zostawił mnie dla młodszej i atrakcyjniejszej? Oj, z tym drugim to chyba jednak za bardzo dałam się ponieć fali rozpaczy - zgrabnym ruchem poprawiłam falujące pukle - Jednakże, konkurencja nie śpi, choćby ta mała od Borowieckich z drugiego piętra. Kiedy to takie wyrosło i wybujało? Włosy zafarbowało sobie to to na kasztanowo, ubierać się to zaczęło w skóry i obcisłe legginsy. Kto wie, czy już od dawna nie polowała na klatce na mojego Zenusia, gdy ten na przykład schodził ze śmieciami albo po zakupy... - Zenek, jak mogłeś mi to zrobić? - wyrwało mi się z przepojonej bólem piersi, a do głowy przyszedł mi bardziej internacjonalny odpowiednik dramatycznego pytania "et tu Zenuś contra me?".

40

Zaraz... a może to wcale to nie ona? W końcu, co jak co, ale znam swojego męża na wylot i dobrze wiem, że Zenon nie gustuje w wychudzonych, małoletnich rudzielcach. Może... może ktoś go porwał? Święci pańscy, jak nic siedzi ten mój biedny Zenek na betonowej podłodze, przetrzymywany w zimnej, wilgotnej piwnicy. Boże miłosierny, przecież on wilka dostanie! A już na pewno kataru. I kto niby będzie potem latał wkoło niego? No kto? Czy ci porywacze mają na tyle wyobraźni, żeby ogarnąć, co to znaczy niedomagający mąż? Czy ci oprawcy bez serca i sumienia zdają sobie sprawę ile to poświecenia trzeba, ile... ej no... ale w sumie po co ci porywacze mieliby uprowadzać Zenusia? Wszyscy w koło wiedzą, że nie tylko jestem niezwykle twarda i nieustępliwa w negocjacjach, ale też że... nie posiadam zbędnie przetrzymywanej gotówki. Lokuję ją... może niekoniecznie w wysoko oprocentowanych inwestycjach, ale za to zgodnie z tym co podpowiada mi mój praktyczny zmysł do interesów i... w każdym razie gotówki nie dam, bo nie mam. Nieeee, wersja z porwaniem stanowczo odpada. To zapewne coś mniej drastycznego - tutaj na moment w mojej głowie pojawiła wizja poważnego wypadku, ale szybko odrzuciłam ją, jako zbyt straszną i zaburzającą ład wszechświata. Jednak taki mały wypadeczek mógł się przecież przydarzyć. Co jeśli Zenek złamał rękę, skręcił nogę w kostce albo... dostał nagłej amnezji i zapomniał kobietę swojego życia czyli mnie? - Jezuuuuuuu słodki - jęk żałości wydobył się z mych ust. Zaniosłam się rozpaczliwym płaczem, który odbijał się głośno od milczących ścian mieszkania i powracał do moich uszu zwielokrotnionym echem. - To przecież najstraszliwsza rzecz na świecie, jaka mogłaby spotkać mojego biednego męża... - łkałam. Przez ten wstrząsający do granic wytrzymałości płacz, prawie nie usłyszałam dźwięku melodyjki telefonu, wydobywającego się z torebki. Spróbujcie no odnaleźć coś w torebce,


gdy trzęsą się wam dłonie, oczy zalewają się łzami, a rozpacz rozdziera duszę na strzępki. Melodyjka grała i grała... Jest! Wydobyłam telefon na zewnątrz. Na jego pulpicie obok symbolu słuchawki wyświetlało się słowo "Zenuś". Jest! To on! Żyje! Nie zapomniał mnie!! Wcisnęłam przycisk z zieloną słuchaweczką i uradowana wykrzyknęłam: - Zenek! Ty żyjesz! - Taaaak? - spokojnie zdziwił się mój mąż - A krążyły już informacje, że jest inaczej? Czyżby twoja mamusia do ciebie dzwoniła? - Zenuś, ty tu sobie nie kpij, jak gdyby nigdy nic, bo ja... Najważniejsze, że żyjesz, że nie uciekłeś do innej, ani że cię nie porwano, no i że mnie nie zapomniałeś! - Żabcia? Wszystko w porządku? Kochanie, co ty wygadujesz? Co ci znów do głowy przyszło? Przecież wiesz, że choć na świecie może się wszystko przydarzyć, to to ostatnie graniczy z niemożliwością i że nawet w połączeniu z pierwszym... No tak... zaczyna się... Ja tu siwieję drastycznie z niepokoju, a mój mąż pozwala sobie na filozoficzne dywagacje. - Zenon! - wrzasnęłam do telefonu, aby przerwać te nieszczęsne wywody i oznajmić mu to co najważniejsze. - Gdzie jesteś? Gdzie byłeś przez cały ten czas? -

VIA APPIA POLECA - KWIECIEŃ

Jak to gdzie? Na naszej działce, przy cholernym domku letniskowym. Sama przecież kazałaś mi wziąć dwa dni urlopu i wysprzątać go przed majowym weekendem... A tu jak zwykle po zimie mnóstwo roboty, bo i terma na ciepłą wodę nie działa jak należy, podłoga w kuchni do odświeżenia, okna trzeba po zimie umyć, płot od strony drogi przechylił się i... - Dobrze, już dobrze... - wyciszyłam wyliczankę męża - A nie siedzisz ty tam na zimnej podłodze? Nie? No to chwała Bogu... przecież wiesz Zenuś, jak szybko kataru dostajesz i co ja wtedy muszę... Nic, nic, nieważne co mam na myśli... ważne, że się odnalazłeś bez amnezji i towarzystwa rudego wampa... Zenuś spokojnie dopowiedział ile jeszcze pozycji "do ogarnięcia" zostało w jego harmonogramie i poprosił, abym przygotowała mu dziś pożywną kolację. Natychmiast po zakończeniu rozmowy ochoczo wzięłam się do realizacji, wyszukując w pismach kobiecych odpowiednie pomysły. No proszę, jest - kanapka drwala. Jak znalazł odpowiednia na dzisiejszą okazję... A oprócz przepisu znalazłam jeszcze dwa ciekawe sposoby na ułożenie włosów w efektowne fale, bez użycia lokówki. Swoją drogą - kompletnie nie pojmuję kobiet, które nie umieją zaufać swoim mężom...

41


ODETCHNIJ POEZJĄ

Upiór powstawał o północy i sunął lekko jak bryza do całodobowego wielu widziało mroczny kształt wielu też słyszało przerażający szczęk butelek ale tylko niektórzy wiedzieli jak to jest być nawiedzanym od piaskownicy po strych Wojbik

42


ODETCHNIJ POEZJĄ

Plany na przyszłość Dużo pisać. Czytać. Pamiętać o wersie: „szansa, której nam nie dano. Jest”, jak o pierwszym piwie, pierwszej bliźnie, pierwszej zmazie nocnej, wytartej chusteczką jak wyciera się zakurzony obraz Matki Bożej. Palić papierosy. Nie rzucać. Nie porzucać starych nawyków nie kończenia zdań, strzelania kciukami, omijania trampowym łukiem dyskotek. Nie prosić o rękę, rozgrzeszenie, wskazanie drogi. Nie odwiedzać i nie być odwiedzanym. Nie dojść do ogólnie rozumianych prawd. Dojść do brzegów Walden Pond lub do najbliższej przełęczy, w najbliższy las i poczuć chociaż przez chwilę to, co ten dupek: Henry David Thoreau. Lynch Mob

43


ODETCHNIJ POEZJĄ

Las na piasku sadziliśmy las kolczasty pod niebem na piasku na przekór obłokom coraz gęściej nam było do siebie drzewa rosły jak maszty wysoko zgubiliśmy się pośród konarów dróżek krętych i snów byle jakich krajobrazy z krainy czarów jednak klimat całkiem nie taki myśli kłujące kolcami jeżyn spinają całość niedbałą klamrą banał rażąco się nam rozszerzył pytanie tylko czy było warto Zażalenie – Insomnia mówisz jestem wyjątkowa na swój niczym niewyrozniający się sposób przeciętnie rysuję śpiewam bez talentu i fałszu piszę bez polotu pokory nie umiem nawet rozmawiać z ludźmi tak mocno nie umiem ufać nadwrażliwośc to nie dar zasługa żadna zaleta nic godnego uwagi czemu się dziwisz boże że nie nadaję się do życia Lilka601

44


ODETCHNIJ POEZJĄ

Przypowieść o fiołku trzykrotnie niezatopionym uczyłam się w szkole zakonnej ale to nie spowiedź lecz świadectwo o mnie byłam jedną z argentyńskich owiec prześliczną cudem odratowaną gruźliczką po śmierci ojca hodowla bydła mi zbrzydła i farma była za mała błagałam proszę mnie zaokrętować skutecznie chcę poczuć pukiel grubych kasztanowych włosów na wietrze takie myśli głupie pragnę ratować kiedy tyle osób tonie nadopiekuńcze dłonie jestem niezatapialna gdy mam przy sobie szczoteczkę do zębów nie podda się stępce kłębek nerwów uratowałam dziecko później się odezwała przeszłość halo halo wyporność wielka jak w royal mail line serce nie wytrzymało

Jarosław Jabrzemski

45


ODETCHNIJ POEZJĄ

Poeta u okulisty ja to panu powiem że to nawet nie ma sensu badać bo widać gołym okiem że cierpisz pan na poezję wtedy nie rozróżnia się świateł nawet świadomie albo z satysfakcją(to różnica) tak więc samochody nie dla pana no chyba że różowe okulary to wtedy można myśleć a ja powiem że nie wiem jak tak można bezczelnie wyzywać od poetów samemu przebierając w słowach i szkłach Wojbik

46


47


KONKURS LS

DAMIAN NOWAK

Z

ZNAD SZTANDARÓW – III EDYCJA OGÓLNOPOLSKIEGO KONKURSU LITERACKIEGO LITTERA SCRIPTA

aczęło się dość niewinnie, bo od kilku szalonych pomysłów Ekipy Forum Literackiego (wtedy jeszcze) Inkaustus. W ten sposób, w miarę upływu czasu i realizacji kolejnych celów, znaleźliśmy się w takim miejscu: zakończyła się III edycja konkursu Littera Scripta. Tematyką przewodnią stało się hasło: „Co by było, gdyby? Historia alternatywna”, co, parafrazując motyw poprzedniej edycji, kierowało naszych uczestników na nowe wody poza horyzontem wyobraźni. Na nasze wezwanie w konkursowe szranki stawiło się stu siedmiu autorów. Pierwsze wrażenie pojawiło się podczas weryfikacji warunków regulaminowych tj m.in. braku wcześniejszej publikacji czy odpowiednie rozszerzenie pliku i niestety nie było pozytywne. Z przykrością należy stwierdzić, że około 10% uczestników w ogóle nie czyta regulaminu lub liczy na brak czujności recenzentów, którzy wyłaniają finałową listę dziesięciu najlepszych prac. W bazie wszystkich tekstów pojawiły się również takie rodzynki jak wiersz czy artykuły historyczne. Takie prace były z marszu utylizowane i nie brane pod uwagę podczas dalszego sprawdzania. Grono recenzentów, składające się zwykle z co najmniej dziesięciu osób, zostało przydzielone do poszczególnych tekstów w taki sposób, aby jeden tekst otrzymał przynajmniej trzy opinie. Poziom nadesłanych prac konkursowych był różny. Zdarzały się prace ze średnią ocen jeden, ale wyłowiliśmy także kilka prawdziwych perełek. Było zatem z czego wybierać. Teksty, które dostały się do ścisłego finału, prezentowały natomiast bardzo wyrównany poziom. Na pochwałę zasługują także starania oraz odwaga jednej z osób, która przysłała swoją pra-

48

cę na konkurs. Mowa tutaj o uczennicy czwartej klasy szkoły podstawowej, która również spróbowała swoich sił. Brawo za chęci i wytrwałość! :) III edycję Littery Scripty uświęciły znakomite osobistości jurorów pod postacią Mai Lidii Kossakowskiej, Andrzeja Pilipiuka i Stefana Dardy. Wraz z Łukaszem Sasułą oraz Mariuszem Waligórą z Akademii Jana Długosza w Częstochowie dokonali ostatecznego wyboru zwycięzców. Fanfary! Zwycięzcą III edycji Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego LITTERA SCRIPTA został Kornel Mikołajczyk za tekst „Dzieci atomu”. Drugie miejsce zajął Łukasz Wegnert i jego „Czas orłów” . Na trzecim uplasował się natomiast Maciej Mierzwa z tekstem „Akcja w Mustafasehirze” . Dodatkowo przyznane zostały dwa wyróżnienia: wyróżnienie Stefana Dardy dla Grzegorza Bukowieckiego za tekst „Nowy, wspaniały Orlean” oraz wyróżnienie Mai Lidii Kossakowskiej dla Agnieszki Kamińskiej. Laureatom serdecznie gratulujemy! Zwycięskie teksty będzie można przeczytać na kolejnych stronach naszego magazynu, do czego serdecznie wszystkich zachęcamy. Poznajcie prace, które zdobyły uznanie w oczach jury i uzyskały najwięcej punktów spośród wszystkich nadesłanych na Litterę Scriptę. Tymczasem to już koniec emocji związanych z konkursem. Pora posprzątać biurko z pustych kubków po kawie, setek świstków papieru oraz zająć się pakowaniem nagród i ich wysyłką :) Was natomiast, drodzy uczestnicy, zachęcamy do dalszego szlifowania warsztatu pisarskiego. Być może w przyszłej edycji to właśnie o Was będziemy pisali w podobnym artykule.


PODIUM LS - MIEJSCE III MACIEJ MIERZWA

C

AKCJA W MUSTAFASEHIRZE

iężka lokomotywa relacji Sankt Petersburg – Viyana zatrzymała się na dworcu głównym w Mustafasehirze. Tłum niczym fala przyboju wylał się z wagonów na peron. Szczupły, wysoki młodzieniec w surducie stał po wyjściu z pociągu, omywany przez potok ludzi niby wysepka na rzece. Co chwila spoglądał na zegarek z dewizką i rozglądał się, wypatrując kogoś w ciżbie. Jak on wygląda, myślał, patrząc w twarze ludzi. Nie powiedzieli mu tego. Gdy pytał jak pozna łącznika, odpowiedzieli, że to on rozpozna jego. Minęło dziesięć minut. Instrukcje, które otrzymał, nie przewidywały nie pojawienia się łącznika. Nie mógł stać za długo. Turecki żandarm z krótkim lebelem szwendał się po peronie, rzucając groźne spojrzenia na ludzi. Zobaczył, że przez tłum przeciska się dziewczyna w kapeluszu, z płowym warkoczem przewieszonym przez ramię. Stanęła przy nim, a raczej wpadła na niego popchnięta przez kogoś w tłumie. Odzyskała równowagę, poprawiła kapelusz. Uśmiechnęła się do niego, oczy błysnęły jej zawadiacko. - Jak pańska babcia? - zapytała nagle, głosem śpiewnym i przyjemnym dla ucha. Drgnął, usłyszawszy hasło. To ona jest łącznikiem? Otworzył szerzej oczy. Nie krył zdziwienia. Spodziewał się każdego, ale nie podlotka w wieku jego siostry. - Proszę pana? - Pomachała mu dłonią przed oczami, nie przestając się uśmiechać. Słyszał mnie pan? Ocknął się. Wynurzył się z głębi jej oczu. - Niedomaga, ale z dnia na dzień czuje się coraz lepiej – podał odzew. - Proszę mi wybaczyć spóźnienie. Mam nadzieję, że nie musiał pan długo na mnie czekać. - Za długo – powiedział oschle młodzieniec. - Mistrzem kurtuazji to pan nie jest.

- Nie zwykłem owijać w bawełnę. Wyszli z dworca. Młodzieniec patrzył na zaniedbane, barokowe kamienice i ulice oznaczone tureckimi tabliczkami. Mijały ich dorożki i konne patrole żandarmów. Dla niego Kraków był miastem równie obcym jak Paryż czy Londyn. Całe swoje dzieciństwo spędził w Sankt Petersburgu, a młodzieńcze lata na wojnie. Miasto tonęło w gwarze. Na ulicach toczyły się rozmowy. Końskie kopyta dźwięczały na brukowanych ulicach. Jednak młodzieniec wyczuwał w tym wszystkim fałsz. Przyglądał się krajanom. Krakowianie chodzili w podniszczonych, szarych ubraniach, zgarbieni, jakby kulili się przed ciosem. Jeśli rozmawiali, to tylko po cichu. Turkowie odwrotnie – byli dumni, wyprostowani, kroczyli powoli z zadartymi głowami, niemalże krzyczeli mówiąc do siebie. Mieli prawo tak się zachowywać. W końcu byli tu panami. - Niech im się pan tak nie przygląda – szepnęła do niego półgębkiem. Młodzieniec oderwał wzrok od dwóch Turków. - Proszę tak nie patrzeć – powtórzyła. Nie lubią tego. Weszli na Rynek Kleparski. Tureccy kupcy nawoływali się głośno zza straganów, targowali się, machając rękami i krzycząc. W nozdrza kłuł zapach przypraw, stragany mieniły się różnobarwnymi produktami. Młodzieniec patrzył z zachwytem. - Jeszcze głośniej będzie w Sukiennicach – powiedziała do niego. - Jak ma pani na imię? - zapytał głośno, by przekrzyczeć zgiełk. - Nie żeby mnie to ciekawiło, ale... - Eliza. A pan? - Aleksander. - Zna pan Kraków? - Tylko ze zdjęć i map. Weszli na zatłoczony Rynek, brukowany na czarno-biało. Aleksander zapamiętał to miejsce ze zdjęć. - To dawny Rynek? - upewnił się.

49


PODIUM LS - MIEJSCE III stwa.

Dziewczyna przytaknęła. - Teraz to Zafer Meydani, Plac Zwycię-

- A ten na cokole to... - Kara Mustafa – wpadła mu w słowo. Postawili ten pomnik w dwusetną rocznicę... - Wiem czego. - Trzeba jednak oddać ptakom sprawiedliwość – wiedzą, gdzie fajdać. Aleksander uśmiechnął się. - A to meczet Mehmeda IV. Zbudowali go na gruzach Kościoła Mariackiego na pamiątkę... - Naszej klęski – dokończył, wzdychając. - Gdyby wtedy się udało... - Ech, Lachy, wy byście tylko potrafili wzdychać do portretów przodków i nad kieliszkiem rozpamiętywać dawne zwycięstwa lub użalać się nad klęskami. Aleksander zaczerwienił się, ale szybko odzyskał kontenans. - Lachy? Pani nie jest Polką? - Rusinką. - Swoją drogą, pani sąd był cokolwiek niesprawiedliwy. Gdyby tak było, to co bym tutaj robił? Tym razem dziewczyna się spłoniła. - Zjemy coś? - zapytała dla rozładowania napięcia. - Chętnie. - Może kebab? - Co to jest? - Jagnięcina w pszennym placku. W Sukiennicach jest dobre stoisko z kebabami. - Dobrze. Szli między drewnianymi kramami Sukiennic, ustawionymi wzdłuż ścian. Turek, który nie wyglądał na Turka, podał im dwa kebaby. Aleksander zapłacił. - I jak. Smakuje? - Mhm. - Przytaknął Aleksander. - Odprowadzę pana do mieszkania. Kamienica, w której miał zamieszkać Aleksander miała dogodną lokalizację, tuż przy Rynku. Dziewczyna podała mu numer drzwi oraz hasło i odzew. - Nie lubię pana – powiedziała tonem obrażonej dziewczynki, gdy stanęli przed bramą. - Jest pan kolejnym aroganckim Lachem. - Ja też pani nie lubię. Jest pani kolejną

50

pyskatą Rusinką. Do widzenia. - Do widzenia – warknęła. Dziewczyna odeszła. Aleksander poczekał chwilę. Zgodnie z jego oczekiwaniami dziewczyna obróciła głowę w jego stronę. Zapukał do wskazanych drzwi. Otworzył mu starszy mężczyzna o kruczoczarnych włosach. - Dzień dobry. Nie potrzebuje pan stolarza? - Stolarza... - Starszy pan zmarszczył brwi. - Ach, stolarza! Proszę wejść. Niech się pan rozgości. Aleksander położył torbę w przedpokoju, wszedł za mężczyzną do kuchni. - Proszę zamknąć drzwi. Zamieszka pan w mniejszym pokoju. Przekąsi pan coś? - Dziękuję, nie jestem głodny. Jadłem po drodze kebab. - Kebab... Jedyna dobra rzecz, którą przywieźli ze sobą Turcy. To może chociaż napije się pan herbaty? - Jakiej? - Gruzińskiej, rzecz jasna. Przecież nie proponowałbym panu jakiegoś szmelcu. - Jeśli gruzińska, to poproszę. Przepraszam, że nie przedstawiłem się od razu. Aleksander Koniecpolski. - Profesor Adam Wartanowicz. Usiedli przy stole. Profesor zaparzył herbatę w samowarze, nalał do filiżanek. Z kredensu wyjął ciastka. - Podoba się panu miasto? - Nie – odparł Aleksander. - No tak – bąknął profesor, chuchając w herbatę. - Głupie pytanie. - Jest pan Ormianinem? - Tak. - Jest pan Ormianinem i wykłada pan na uniwersytecie? Poturczył się pan? - Tak. Aleksander gwałtownie wstał. Profesor uśmiechnął się pobłażliwie. - Proszę siadać i pić herbatę, bo wystygnie. I niech się pan nie obawia. Z mojej strony nic panu nie grozi. - Ale przecież... - Jestem muzułmaninem jedynie de iure, a nie de facto. Zrobiłem to dla jakże ego-


istycznej i niskiej pobudki – chciałem przeżyć. - Ale to przecież zdrada. - Zdrada wiary, tak? Jakby tu panu rzec... Można mnie określić jako religionis nullius. - Ateista? - Tak. Nareszcie pan pojął. Jeśli nie wierzyłem w Boga, to nie mogłem go zdradzić. Mam nadzieję, że uspokoiłem pana. Aleksander odetchnął, ale i tak przyglądał się podejrzliwie Ormianinowi. Profesor wstał od stołu. Wyjął z kredensu karafkę napełnioną rubinowym płynem. Rozlał alkohol. Wypili. - Dobra nalewka – stwierdził Aleksander. - Prawda? Sam pędziłem. Przynajmniej tego Turkowie nie zabraniają. Gdyby nasi carscy przyjaciele byli tu zamiast Turków, to pewnie zakazaliby prywatnego produkowania alkoholu. - No co pan... - Zobaczyłbyś. Ale chyba się nie przekonamy. Popili, pogadali. Potem profesor odprowadził Aleksandra do pokoju.

PODIUM LS - MIEJSCE III

mując płaszcz. - Nie. - Nosi pana – powiedział z uśmiechem profesor, patrząc na ubierającego się pośpiesznie młodzieńca. - Młodzieńcza werwa... Aleksander położył rękę na klamce. Miał już wyjść, ale odwrócił się. - Mieszka pan sam? - spytał niespodziewanie. - Tak. A dlaczego pan pyta? - Przeglądałem pański album ze zdjęciami. Miał pan rodzinę? - Widzę, że panu brakuje paru elementarnych podstaw dobrego wychowania. Gdyby pan był moim... Zająknął się, głos odmówił mu posłuszeństwa. Aleksander nie czekając na jego reakcję, wyszedł.

Siedział na ławce w parku. - Młodzieńcze, nie przywitasz się z własną ciotką? - usłyszał nad sobą surowy głos. Podniósł głowę. Zobaczył kobietę dojrzałą, której głos pasował do wyglądu. Była piękna, ale surowa. Przypominała bardziej Herę niż Afrodytę. - Proszę mi wybaczyć, ciociu. Obudził go profesor. Wstał, pocałował kobietę w rękę. - Wychodzę na uniwersytet. Nie będzie - Ech, ta młodzież. Przespacerujemy się. mnie do trzeciej. Proszę nie wychodzić przed moim powrotem. A o czwartej proszę pospace- Proszę mnie wziąć pod rękę. Wyszli z parku. Poprowadziła go w jarować po Parku. Rozumie pan? kąś nieznaną mu ulicę. - Rozumiem. - Teraz proszę iść dalej. U balwierza - Mam bogatą biblioteczkę. Jedzenie proszę wejść na zaplecze. znajdzie pan w kredensie. Do widzenia. Poszedł. W zakładzie pejsaty Żyd golił Gdy tylko usłyszał trzask zamka, wyskoczył z łóżka, zmówił pacierz, pogimnastykował jakiegoś mężczyznę. Aleksander usiadł na się. Zjadł śniadanie i wziął się za książki. Szyb- krześle, poczekał, aż balwierz skończy. Klient wyszedł. Żyd wytarł ręce w płótko go znudziły. Krążył po pokoju, przeglądał no. półki, zaglądał do szafek. Chciał wyjść i dzia- Zaplecze. łać. Rozpierała go energia. Na zapleczu stał siwowłosy, wąsaty Znalazł album ze zdjęciami. Na wszystkich był profesor – młodszy, razem z żoną i sy- mężczyzna. Cywilne ubranie nie maskowało wojskowej postawy. nem. Kobieta była bardzo piękna. Dopiero po - Dzień dobry. przejrzeniu całego albumu uświadomił sobie, Mężczyzna ścisnął mocno dłoń Alekże narusza prywatność profesora. Odłożył alsandra, potrząsnął nią mocno. bum ze wstydem. - Dzień dobry. Jestem major Prawdzic. Profesor wrócił z uniwersytetu, jak za- Lejtnant Aleksander... powiedział, po południu. - Bez nazwisk. Jest pan moim podko- Nie nudziło się panu? - zapytał zdej-

51


PODIUM LS - MIEJSCE III

mendnym. Dowodzę komórką egzekucyjną. Wykonujemy wyroki na wszelakiej maści poturczeńcach, konfidentach, kolaborantach i oficerach policji religijnej. - Miło mi będzie służyć pod pańską komendą. - To na razie tyle. - Jak to tyle? - Proszę nie być takim wyrywnym. Za kilka dni dostanie pan pierwsze rozkazy. Na razie będzie zwiedzał pan miasto. Wrócił do mieszkania. Drzwi były otwarte. Wszedł powoli do środka, rozejrzał się. Nie oberwał w głowę. Nikt na niego nie skoczył. Nikt nie strzelił do niego. W kuchni siedział profesor, obok niego stała opróżniona do połowy karafka i kieliszek. - Panie profesorze... Profesor podniósł głowę, spojrzał na młodzieńca mętnym wzrokiem. - Co, pijanego nie widziałeś? - Co się panu stało? - A nic... - powiedział beztrosko. - Tak sobie piję. - Proszę mówić. - Przypomniało mi się coś i... Wychylił kolejny kieliszek. - Czy to ma jakiś związek ze zdjęciami? - Tak. Aleksander nalał sobie trunku do kieliszka. - Moja żona była w konspiracji i ja też – zaczął opowiadać profesor. - Złapali ją... a syna zabrali jak miał pięć lat, poturczyli i wcielili do janczarów. Był jednym z ostatnich, których zwerbowano przed rozwiązaniem janczarów. Ty to rozumiesz? Żonę zamordowali, a syna... Rozumiesz mnie? - Proszę iść spać. - Teraz jest żandarmem... - załkał. Młodzieńcowi serce ścisnęło się z żalu nad Ormianinem. - Czasem go widzę. Ale on mnie nie pamięta. - Proszę iść spać – powtórzył. Profesor potulnie dał się odprowadzić do łóżka. Aleksander nie mógł spać tej nocy. Przez kilka dni spotykał się z dziewczyną. Oprowadzała go po mieście. Rzucała mu

52

tylko zdawkowe opisy architektury, opowiadała chłodno o sytuacji miasta, o zwyczajach mieszkańców. Okazywała mu swoją wyższość. Aleksander czuł się głupio. - Możemy wstąpić do kawiarni? - Chętnie – odparła z lekceważeniem. - Jaką by pani poleciła? - Pan mnie zaprasza, a nie wie gdzie? Aleksander chciał odpowiedzieć, ale ugryzł się w język. Eliza spojrzała na niego z triumfem. - Znam dobrą ormiańską kawiarnię. Proszę za mną. Usiedli przy stoliku, zamówili dwie kawy i pachlawy – ciasto orzechowe z miodem. - Chciałbym panią przeprosić. Zachowałem się jak grubianin. Dziewczyna zrobiła się czerwona jak piwonia, spuściła ze wstydem oczy. Aleksander pomyślał, że zaraz krew tryśnie jej z policzków. - Nie musi pan przepraszać. Ja też nie byłam zbyt miła. Lody tajały. Atmosfera ociepliła się. Zasiedzieli się w kawiarni, wypili kilka kaw. Rozmowa nabierała tempa. Ku zdziwieniu Aleksandra okazało się, że młoda Rusinka była miłą i inteligentną dziewczyną. Z początku irytowała go strasznie, ale teraz jej obecność sprawiała mu przyjemność. Działo się z nim coś dziwnego. Zaczął tęsknić każdego spotkania. Siedział na ławce. Mężczyzna z gazetą pod pachą i teczką w ręce dosiadł się do niego. Rozłożył gazetę. Wydawało się, że czyta, ale znad stron spoglądał na dwóch żandarmów. Mężczyzna, który się dosiadł, przewrócił stronę gazety. Było tam przylepione zdjęcie jakiegoś mężczyzny. Aleksander skądś go znał. - Abdul Taspinar – referował mężczyzna, nie patrząc na Aleksandra. - Poturczeniec, kolaborant. Spiskuje. Kilku naszych wpadło po jego donosach. - Znam go. Prowadzi kebab w Sukiennicach. - Tak, ale to tylko przykrywka. Proszę wstać pięć minut po mnie.


Mężczyzna złożył gazetę i odszedł. Aleksander po umówionym czasie zabrał teczkę do domu. W kuchni zastał profesora. - Dzień dobry, młodzieńcze. - Dzień dobry. Aleksander wyjął z teczki rewolwer Nagant. Znał dobrze tę broń. - Zacna armata – pochwalił znad wypracowania profesor. - Dobra do twojej roboty. - Przecież nie mówiłem... - Domyślam się przecież. Zapominasz, że znam się na tym. Kiedy chcesz go sprzątnąć? - Dziś wieczorem. - To nie będzie takie proste. - Nie sądzę. Co w tym takiego trudnego? - Zobaczysz. Abdul Taspinar, niegdyś Wiesław Wróbel, zamknął swoje stoisko. Szedł skulony, z głową schowaną między ramionami. Patrzył pod nogi, nie podnosząc wzroku. Coś uderzyło go w czoło. Uniósł głowę i zobaczył czarniejszą od nocy otchłań lufy naganta. Serce podjechało mu pod gardło. Silne ramię wcisnęło go w bramę. Nie widział twarzy człowieka, który w niego celował. - W imieniu... - Zaczekaj – jęknął Taspinar, kuląc się. - Na co? - Nie strzelaj, proszę. Nie zabijaj mnie. - W imieniu... - Proszę, oszczędź mnie. Wielu Polaków tak robi. Mam żonę i dzieci. Ja nic złego nie zrobiłem. Chciałem przeżyć. Proszę. Aleksander zawahał się. Widział błagalne spojrzenie. Położył palec na spuście. W głowie rozgorzała mu bitwa. Strzelaj! Nie! Miej litość. Strzelaj! To przecież Polak! Nie, to zdrajca! Palec oparty o cyngiel drgnął. Huknęło. Czaszka pękła, mózg zbryzgał mur. Światła w oknach kamienicy rozbłysły. Aleksander uciekł. Kluczył długo zauł-

PODIUM LS - MIEJSCE III

kami, nim trafił do mieszkania. Rzucił palto w przedpokoju. Z kredensu wyjął wódkę i kieliszki. Wypił kieliszek – jeden, drugi, trzeci. - Czy to było konieczne? Nie usłyszał odpowiedzi. Pił do późna w nocy. Narzucił sobie mordercze tempo, którego nie wytrzymał. Zagłuszył w sobie wyrzuty sumienia. Nie pamiętał, kiedy dotoczył się do łóżka.

Obudził się z okropnym bólem głowy. Zwlókł się z łóżka i ubrał z trudem. Usiadł przy stole, tępo patrząc przed siebie. - Nie wiesz może, gdzie podziała się butelka wódki? Aleksander otworzył usta żeby odpowiedzieć. - Wiem, co się stało. To widać po tobie. Postawił przed nim kubek ze śmietaną. - Ze wsi. Pij. Aleksander przyssał się do kubka. Profesor usmażył omlet na śniadanie. - Mówiłem, że nie będzie tak łatwo – powiedział, patrząc na jedzącego młodzieńca. - Słucham? - Zabijałeś wcześniej ludzi? - Tak. Służyłem w wojsku od szesnastego roku życia. - Zabijałeś z daleka. A z bliska? - Też, ale... - Ale co? - Nigdy nie zabiłem bezbronnego. - Posłuchaj, młodzieńcze. To są parszywe czasy. Nie ma tu miejsca na rycerskość, donkiszoterię, pojedynki, ułanów w amarantach i inne romantyczne, a pięknie brzmiące na kartach książek wyczyny. Nie będziesz szarżować jak twoi antenaci pod Kircholmem czy pod Kłuszynem na przeważające siły wroga i miażdżyć ich. Będziesz kąsał i szarpał, atakował z doskoku i ukrywał się. Będziesz strzelał pierwszy, nie dając szansy drugiemu do obrony. Pojmujesz? - Tak. - Nie, jeszcze nie pojmujesz. Ale pojmiesz wkrótce. A jeśli nie chcesz tego przyjąć do wiadomości, to lepiej wracaj do Petersburga, czy skąd tam przybywasz.

53


PODIUM LS - MIEJSCE III

Pukanie do drzwi. Aleksander sięgnął po rewolwer, ale profesor już trzymał swój w dłoni, zerkał przez wizjer. - Czy spodziewałeś się uroczej dziewczyny? - Tak. Miałem dzisiaj zwiedzać miasto. Zaspałem. Profesor wpuścił dziewczynę do mieszkania. Ukłonił się jej szarmancko, ucałował dłoń. Aleksander wstał, niemrawo skinął głową. Pomimo szlachectwa i dwornego wychowania jakie odebrał poczuł się jak prostak. - Tym razem to pan się spóźnił. - No, tak... Proszę poczekać parę minut. Wymknął się z kuchni. W międzyczasie, gdy doprowadzał się w łazience do porządku, profesor zajmował dziewczynę rozmową. Po chichotach poznał, że idzie mu to nieźle. - Jestem gotów. Możemy iść. Profesor odprowadził dziewczynę do drzwi. Aleksander przepuścił ją. Ormianin mrugnął do niego i uśmiechnął się szelmowsko. Młodzieniec zmarszczył brwi i wyszedł. Zwiedzili resztę miasta. Aleksander odprowadził dziewczynę do mieszkania. - Do zobaczenia. - To nasze ostatnie spotkanie. Pokazałam już panu całe miasto. - Chciałbym panią jeszcze kiedyś zobaczyć. - Może się jeszcze spotkamy – odpowiedziała tajemniczo, bawiąc się końcem warkocza. Stanął jak wryty. Teraz albo nigdy, pomyślał. Potem może być za późno. Kuj żelazo póki gorące, usłyszał głos profesora w myślach. Szlachecka fantazja zwyciężyła nad zdrowym rozsądkiem. Przyciągnął dziewczynę do siebie, pocałował. Nie stawiała oporu. - Teraz chyba będziemy musieli się zobaczyć. - Mam nadzieję, panie... - Aleksander. Po prostu Aleksander. Odszedł do domu. Czuł się tak lekko, że ledwie trzymał się ziemi. Profesor przyglądał mu się badawczo, lecz on nie zwrócił na to uwagi. Minęło kilka miesięcy. Aleksander dokonał jeszcze kilku egzekucji, dowodził napa-

54

dem na pociąg, w którym przewożono materiały wybuchowe. Zaczął też szkolić oddział młodych żołnierzy tajnej armii, wśród których był też młodszy brat jego ukochanej, Władysław. W międzyczasie spotykał się z Elizą, która pracowała w szpitalu, a na dodatek była łączniczką i udzielała lekcji w tajnych kompletach. Aleksander stał przy drzwiach banku, jego podkomendni pakowali pieniądze do worków. Mieli zasłonięte twarze chustkami i kapelusze głęboko wciśnięte na głowę – niczym bandyci na Dzikim Zachodzie. Klienci i personel klęczeli z rękami z założonymi na głowę. Na muszce trzymał ich Władek. To była jego pierwsza akcja. Realizowali tak zwane cele ekspropriacyjne. Turcy używali dosadniejszych określeń. Uczestnictwo w tym procederze napawało Aleksandra obrzydzeniem. Był żołnierzem, a nie bandytą. W takich momentach przypominał sobie słowa profesora. - Wychodzimy! Pod bankiem stał już automobil. Kierowca kiwnął im ręką. - Szybciej! - krzyknął do nich. Polacy pakowali się już na tylne siedzenie, gdy zza rogu wjechał z piskiem opon wóz żandarmerii. Aleksander schował się za samochodem, wypalił w stronę wysiadających żandarmów. Turcy otworzyli do nich ogień. Polacy odpowiedzieli. Aleksander wychylił się, trafił jednego. Władysław przyłożył karabin do policzka, nacisnął spust. Turek uderzył o bruk. - Olek, trafiłem! - krzyknął radośnie. W tym momencie, pocisk trafił go w rękę. - Do samochodu! - ryknął Aleksander, zabijając ostatniego Turka. - Jedziemy, do cholery! - warknął kierowca. - Zaraz! Pozbieram broń. - Dobra, ale szybko! Aleksander zgarniał do kieszeni płaszcza rewolwery żandarmów. Pochylił się nad jednym z Turków. Jego twarz była mu znajoma. Przypominał... Przypominał profesora


ze starego zdjęcia. - Nie, to niemożliwe... - wyszeptał. Wrócił do samochodu. - Wynośmy się stąd. – rzucił do kierowcy.

PODIUM LS - MIEJSCE III

- Mów. - Mieliśmy uciekać po napadzie, gdy przyjechali żandarmi. Jednym z nich był pański syn. Ja... Ja... Zastrzeliłem go. Nastała grobowa cisza. - Aha – powiedział profesor, patrząc na Aleksandra strasznym wzrokiem. Dwa dni później spotkał się z Elizą. Nie Aleksander wybiegł z mieszkania. Proumiał ukryć smutku. fesor zapłakał dopiero, gdy trzasnęły drzwi. - Co się stało? - zapytała, gdy spacerowaZapomniał o całej sprawie, gdy szedł do li. - Coś z moim bratem? ormiańskiej kawiarni, w której umówiony był Spojrzał na nią. Nie umiał wykrztusić z Elizą. Prawą dłoń trzymał w kieszeni. słowa. Potrząsnęła nim. Dziewczyna już tam była. Zamówił ka- Powiedz. wę. - Żyje. Kula drasnęła go w ramię. Nic - Powiedziałem mu. poważnego. - I co? - To o co chodzi? - Przyjął to po męsku. - Zabiłem syna profesora. - To dobrze. - Co? Kiedy? - Spotykamy się już dłuższy czas. Nie - Podczas napadu. chciałbym, żebyś myślała, że jestem lekkoduOpowiedział jej rodzinną historię profe- chem, dlatego... sora. Patrzyła mu w oczy wyczekująco. Zna- I co teraz zrobisz? lazł jej dłoń pod stolikiem, włożył na smukły - Nic. palec pierścionek. - Nie powiesz mu? - Dlatego proszę cię o rękę – dokończył. - Po co? Czekał na odpowiedź. Eliza uścisnęła - Chciałby wiedzieć, co się z nim stało. mu dłoń, mrugnęła uroczo. - Myślisz, że to dobry pomysł? - Tak. - Chyba tak. Nie ma co ukrywać prawdy. - Dobrze. Zrobię to. – Powiedział AlekAleksander przyszedł na zaplecze. Masander z ociąganiem. jor już na niego czekał. - Dzień dobry. Nosił się z tym zamiarem przez tydzień. - Przejdźmy do rzeczy, bo sprawa nagli. Za każdym razem, gdy miał okazję, rezygnoJutro w meczecie Mehmeda IV zbiorą się najwał. Starał się wyrugować to wspomnienie z ważniejsi dygnitarze prowincji. pamięci. Co innego zaprzątało mu teraz umysł. - To dobra okazja na zamach. Szykował się właśnie do wyjścia, gdy - W Sztabie Generalnym już o tym poprzypomniał sobie o synu profesora. Zdjął pal- myślano. Niestety, meczet będzie obstawiony to, zajrzał do salonu. Ormianin czytał książkę. żołnierzami. Nikt się nie przedrze. - Wychodzę, profesorze. - To co zrobimy? - Widzę. - Przejdziemy kanałami i wysadzimy Aleksander stał przez chwilę w meczet od dołu razem z zawartością. drzwiach. - Uda się? - Słucham, młodzieńcze – rzekł cierpli- Powinno. Meczet ma wadę konstrukwym tonem profesor. cyjną. Posypie się jak domek z kart. - Chciałbym powiedzieć profesorowi, - Żeby wysadzić meczet trzeba dużo dyże... namitu. - Co powiedzieć? - Mamy odpowiednią ilość. - Wiem, co się dzieje z pańskim synem. - Kiedy zaczyna się operacja? Profesor drgnął. - Jutro po zmroku. Panie Aleksandrze,

55


PODIUM LS - MIEJSCE III

wyznaczam pana na dowódcę. Proszę dobrać sobie zaufanych ludzi. I ani słowa postronnym. - Tak jest, majorze. - Możesz nie wrócić żywy. To straceńcza misja. Jeśli masz kogoś bliskiego, a wiem, że masz – major uśmiechnął się pod wąsem – to pożegnaj się. Aleksander zwiesił głowę. Zapomniał o Elizie. - Możesz nie przyjąć zadania. Zrozumiem to. - Nie. Podejmę się zadania. Ku chwale ojczyzny! - Ku chwale – westchnął smutno major. Ku chwale. Nad włazem kanalizacyjnym stał mężczyzna, paląc papierosa. Aleksander podszedł do niego. Jego podkomendni czekali kilka kroków dalej. - Venimus, vidimus – szepnął do mężczyzny. Ten rzucił peta, zadeptał go. - Deus vicit – odpowiedział. - Jesteście gotowi? - Gotowi. - No to schodzimy. Aleksander kiwnął na swoich podkomendnych. Otworzyli właz, zeszli po drabince do kanału. Pierwszy szedł pracownik kanalizacji, przyświecając lampą naftową, za nim Aleksander, Władek i dwaj inni Polacy. W korytarzach panowała cuchnąca duchota, zwalająca niemalże z nóg. Żołnierze oddychali ustami, sapiąc przy tym. Stopy grzęzły im w brei przypominającej konsystencją ciasto. Tylko kanalarz szedł spokojnie. Tunele były monotonne. Gdyby nie przewodnik, Aleksander i reszta pogubiliby się jak dzieci we mgle. Kanalarz prowadził ich pewnie, musiał znać kanały jak własną kieszeń. - Za łatwo nam idzie – szepnął do siebie Aleksander. - Nie przejmuj się – odpowiedział Władek beztrosko. Kanalarz syknął. Umilkli. Po kilku krokach dał im znak ręką, żeby się zatrzymali. Zajrzał w zakręt. Wrócił. Poka-

56

zał im jeden palec, a potem ułożył dłoń w półksiężyc. Władek poruszył bezgłośnie ustami. Aleksander wstał, wszedł w zakręt. Żandarm stał tyłem. Aleksander zakradł się do niego, zacisnął mu ramię na szyi. Drugą dłonią przykrył nos i usta. Turek szamotał się, próbował krzyczeć, ale po chwili ucichł i oklapł. - Droga wolna – szepnął Aleksander, kiedy wrócił do reszty. Szli dalej. Kanalarz patrzył na mapę. - Gdzie teraz jesteśmy? - Pod Rynkiem. Cały czas prosto i będziemy pod meczetem. Dotarli na miejsce. Z plecaków wyciągnęli bomby, rozmieścili je na suficie i ścianach. Było ich tyle, że wystarczyłoby na wysadzenie całego Wawelu. Ustawili zapalniki, zrobione z zegarków, na pięć minut. Już mieli odchodzić, ale coś bzyknęło i kanalarz padł w fekalia. Polacy wyciągnęli broń. - Ateş! - krzyczeli nadbiegający Turcy. Strzelać! Polacy odpowiedzieli na strzały. Aleksander podniósł kanalarza. - Otoczyli nas! - krzyknął Władek. Faktycznie, z trzech korytarzy nadbiegali tureccy żandarmi. Lampa naftowa zgasła. Polacy i Turcy siali kulami w absolutnych ciemnościach na oślep. - Ile jeszcze? - krzyknął Władek. - Nie wiem! Ze trzy minuty! - Zdążymy? Aleksander nie odpowiedział. Strzelił, usłyszał krzyk. Jednego Turka mniej. - Ratunku! - krzyczał spanikowany kanalarz, sapiąc, jakby się dusił. - Zaraz cię stąd... Przeładował, strzelił. Sapanie obok jego ucha ucichło. Władek zapalił lampę. Aleksander w mdłym świetle zobaczył trupy dwóch Polaków. - Zgaś tę cholerną lampę! Byli widoczni jak na dłoni. Władek dostał w głowę, krew zrosiła Aleksandra. Światło na powrót zgasło. Aleksander oparł się o ścianę, nie przestawał strzelać. Dostał w bark i w


pierś, ale ciągle walczył. Zapalniki zegarowe tykały. Aleksander opuścił broń, zamknął oczy. Tykanie ucichło. Eliza wróciła do przyszpitalnego pokoiku, w którym mieszkała. Cały dzień pracy przy chorych wykończył ją fizycznie i psychicznie. A tu jeszcze miała uczyć dzieci w tajnych kompletach, spotkać się z Aleksandrem... Na stoliku znalazła list. Droga Elizo, Niemożliwym jest, by w aktualnej sytuacji geopolitycznej nasz ślub mógł dojść do skutku. Najlepiej, żebyśmy się przestali spotykać przez jakiś czas. Pobierzemy się, gdy uda nam się wywalczyć wolny kraj. Jeśli możesz,

PODIUM LS - MIEJSCE III

zachowaj do tej pory miejsce dla mnie w swoim sercu. Lecz jeśli spotkasz kogoś innego na swej drodze, nie krępuj się. Idź za głosem serca. Masz moje błogosławieństwo. Twój na zawsze, Aleksander pek!

Dziewczyna zgniotła list. - Co za dureń – warknęła. - Co za głu-

Była zadziorna, ale też zakochana bez pamięci. Złość ustąpiła łzom. Przygryzła pięść. Już ona mu nagada... Tak łatwo się nie wywinie. Wyjrzała za okno. Miastem wstrząsnął wybuch.

Maja Lidia Megan WenKossakowska Turner

Grillbar Galaktyka Królowa Attolii

„To nie jest książka o gotowaniu. To nie jest książka o kuchni. To fantastyczna przygoda, szalona podróż przez cały Kosmos, to szok, dowcip, inteligencja i zagadka kryminalna. Koniecznie przeczytajcie, co najlepszy szef kuchni wśród pisarzy i najzdolniejszy gawędziarz pośród szefów robił, kiedy go nie było!” Saanti Wrtt, magazyn „Galaxia” „Naprawdę nie chcecie się zdrowo pośmiać? Zobaczyć, w jak absurdalnym, zabawnym i dziwacznym świecie przyszło nam żyć? Nie macie ochoty doskonale się bawić, a jednocześnie zdziwić, zirytować, ocknąć, zrozumieć i zastanowić? Nie chcecie pomyśleć? Jeśli nie, to nawet nie bierzcie do łap tej książki. Bo kiedy już zaczniecie, nie będzie odwrotu. Spojrzycie na Międzygalaktyczną Unię Światów oczami Hermoso Madrid Ivena, najbardziej nieznośnego, niepoprawnego politycznie, ironicznego i inteligentnego szefa kuchni od czasu Wielkiego Wybuchu. Oczami prawdziwego Ziemianina. I niech mnie Czarna Dziura pochłonie, jeśli drań nie ma czasem racji!” Oleisty Brunatny Odłamek, satyryk, recenzent, felietonista „Stowarzyszonych w imię prawdy i radości”, Zew Uwielbienia planety Tritonia

57


PODIUM LS - MIEJSCE II ŁUKASZ WEGNERT

CZAS ORŁÓW

Warszawa, Rzeczpospolita – wiosna 1958

T

elefon po raz pierwszy rozdzwonił się kilka minut po dziewiątej, ale do pobudki przekonał mnie dopiero pół godziny później. Powieki nie chciały się rozkleić. Przejechałem językiem po podniebieniu. Sucho, niech to diabli. - Idę, idę... – mamrotałem w drodze do telefonu. Mocno kuśtykałem. Najwyraźniej przed spaniem zapomniałem zdjąć protezę i teraz mocno uwierała. Czasem, gdy się napruję, zapominam, że ta noga tak naprawdę nie jest już moja. Ech, powinienem już dawno się nauczyć, żeby zawsze ściągać ją przed położeniem się do łóżka, ale wczorajszego wieczora zbytnio zabalowaliśmy. Coś świętowaliśmy, przypomniałem sobie, potrącając lampkę. Piliśmy zdrowie jakiegoś Piotrka. Ciekawe, co to za jeden? Telefon rozdryndał się ponownie. No idę, wsza twoja mać! Halo! - Macander, do jasnej cholery! – Dobiegł mnie wrzask pułkownika. – Ile można się dobijać?! Czy ten człowiek nigdy nie sypia? Nie potrzebuje czasu, żeby wydobrzeć po libacji? Jeśli ranga pułkownika wymaga takich poświęceń dla ojczyzny, to ja już nie chcę żadnego awansu. Nigdy. Proteza mocno ugryzła kikut. Przysunąłem sobie zydel i przysiadłem obok aparatu. Krew dudniła mocno w skroniach, suchość w gardle nie pozwalała normalnie mówić, a przed oczami krążyły mroczki. Jednak moja uwaga już niepodzielnie należała do Mallera. - Przepraszam, panie pułkowniku. – Usłyszałem własny, ochrypnięty głos. Odchrząknąłem kilka razy. – Major Macander, melduje się. - Jasne, że się, kurwa, meldujesz! - Ze słuchawki dobiegł nieprzyjemny, gardłowy warkot pułkownika. Mełł przez chwilę jakieś plugawe przekleństwa, po czym odezwał się: - Doprowadź się do porządku i przyjeżdżaj do DOK-u, za dwa kwadranse podeślę samochód. Ruchy! Zdążyłem. Zimna woda w misce pomogła jako

58

tako oprzytomnieć, gardło spłukałem kawą, która od wczoraj zdążyła już sparszywieć w dzbanku. Mycie zębów, ubieranie. To ostatnie zajmuje mi niewiele dłużej niż przeciętnemu człowiekowi, już lata temu osiągnąłem wprawę. Klakson na zewnątrz usłyszałem akurat poprawiając mocowanie protezy. Stolica była piękna o tej porze roku, jednak jakoś nie miałem sił ani ochoty na podziwianie widoków. Po pół godziny jazdy stanąłem przed gmachem dowództwa. Lotnictwo nie miało własnej siedziby, więc zajmowało połowę skrzydła w budynku Dowództwa Okręgu Korpusu. Był to piękny gmach, wybudowany jeszcze przed pierwszą wojną światową, którego jasna fasada piętrzyła się ponad sąsiadującymi kamienicami. Gabinet Mallera znajdował się na drugim piętrze, wysokie okna wychodziły na Plac Przymierza, po którym przewijały się sznury samochodów oraz wciąż popularnych dorożek. Stanąłem na baczność przed biurkiem pułkownika. Starszy mężczyzna, mocno już łysiejący, nie przejawiał jakichkolwiek objawów zmęczenia bądź przepicia. Pułkownik zdradzał wyłącznie rozdrażnienie. I choć kilka godzin temu żegnaliśmy się jak starzy druhowie – którymi zresztą byliśmy – nie miałem złudzeń, że oto podwładny stanął przed surowym przełożonym, do tego najwyraźniej spóźniony. - Major Macander melduje się! - Nie zrozum mnie źle – zaczął Maller, zatykając ołówek za ucho. – Wprawdzie dodzwonić się do ciebie, gdy jesteś na bombie graniczy z cudem i już myślałem, czy nie wysłać do ciebie eskadry bombowców... Ale to nie przez ciebie jestem zły. Usiądź, proszę. I to był ten przeskok w relacjach, który czasami następował, a czasami nie. Surowy przełożony nie rozkazał „spocznij!”, a wyraźnie poprosił, aby major-inwalida spoczął. Zająłem jedno z dwóch krzeseł, które pełniły wieczną wartę naprzeciwko biurka. - Kiedy ostatnio byłeś na urlopie? Tego się nie spodziewałem. Uniosłem brwi, odchrząknąłem w zaciśniętą pięść.


- Nie licząc tych „wakacji”, które zafundował mi pan pół roku temu? Ani „rekreacyjnego lotu” do Odessy w sierpniu? Albo „wczasów w Alpach” w lutym? - Nie pogrywaj ze mną, Grzesiu, bo się srogo wkurwię – sarknął pułkownik. – Mówię o prawdziwym urlopie. Żadnych tajnych misji, wycieczek po podejrzanych hotelach, żadnych ważnych przesyłek. Wczasy pełną gęba, to mam na myśli. Więc kiedy? Trzeba przyznać, że dla nas obu urlop był pojęciem co najmniej egzotycznym. Osobiście nigdy nie skorzystałem, jakoś za dużo na głowie było. I nie mówię tu bynajmniej o moich służbowych obowiązkach, ale właśnie o takich „przysługach”, nie całkiem legalnych i nie do końca jawnych zadaniach, które ten czy inny urząd powierzał właśnie nam. - Nigdy, panie pułkowniku – odparłem po chwili zastanowienia. - Proszę. – Stary uniósł dłoń w proteście. – Za zamkniętymi drzwiami po prostu Radek. Ehe, zaczyna się. Teraz będzie czegoś chciał, jakiejś niewielkiej grzeczności w imię wieloletniej przyjaźni. Najpierw będzie nawijał o poczuciu braterstwa, o tym jaka duma rozpiera go, że dane mu było mieć mnie w jednostce przez tyle lat. A potem przejdzie do rzeczy, a ja zwyczajnie nie będę w stanie mu odmówić, ruszę na ratunek, który – Bóg świadkiem! – może mnie kosztować drugą nogę. Ech, Macander, doigrasz ty się! Jednak stary ponownie mnie zaskoczył. Tym razem niemiło. - Erzengelstadt – rzekł rozcierając czoło. – Wiem, że nie przepadasz za mrozami, mam jednak nadzieję, że zniesiesz to mężnie i właśnie tam wybierzesz się na zasłużone wakacje. - Pan pułkownik raczy żartować – odparłem zrazu spokojnie, celowo nie przechodząc na ty. – To w samym środku nigdzie. Wysłać mnie do zapomnianej przez Boga dziury w Germanii, w najcholerniejszym sercu tajgi – na wakacje? Doskonale wiedząc, że po – jak oni to nazwali w gazetach? Ach tak, mam – incydencie grenlandzkim, doskonale wiedząc, że po tym „incydencie” nawet w powiecie Kairskim nie jest mi już wystarczająco ciepło dla komfortu? Faktycznie, nie przepadam za mrozami. Urlop! Pułkownik uciął ten monolog plaśnięciem cięż-

PODIUM LS - MIEJSCE II

kiej dłoni o blat biurka. Ozdobny kałamarz zadygotał i nieco się przesunął. - Majorze – rzekł rzeczowo, również rezygnując z poufałości. – Prawda jest taka, że nie mam najmniejszej ochoty nigdzie pana wysyłać. A jednak jest coś, o co muszę prosić. Trzy, odliczyłem w myślach, dwa, jeden... - Władze Erzengelstadt organizują międzynarodowe sympozjum o zbrodniach stalinizmu. Dlaczego akurat tam, nie mam pojęcia. Niemcy z pewnością mieli jakiś powód, by wybrać to zadupie. I w sumie w ogóle gówno mnie obchodzi cały ten cyrk. Jednak przydupasy z ministerstwa zażyczyły sobie, aby na konferencji pojawił się ktoś z lotnictwa. Jakiś śmiałek, który ramię w ramię z naszymi teutońskimi przyjaciółmi obalił bolszewików. - Maller... – stęknąłem, jednak przełożony znów mnie uciszył. Jeszcze raz, dlaczego ja mu właściwie na to pozwalam? - Daj mi skończyć. Nie proszę cię o nic innego, tylko tam poleć. Nie musisz robić żadnych wykładów, odczytów, niczego. Bądź tam po prostu, niech cię widzą, niech cię fotografują. Pułkownik przybrał rozanieloną minę i ciągnął dalej: - Dwa dni konferencji, a pobyt tygodniowy, co ty na to? Luksusowy hotel, wystawne rauty, gra w bilard z gubernatorem, kobiety, wino i śpiew. Słowem - wakacje. Udziel kilku wywiadów, jeśli znajdziesz ochotę to dmuchnij kilka panienek. No dalej, korzystaj z życia, dopóki nie pojawiła się w nim jeszcze żadna pani Macandrowa. Więc? Uch, szlag by cię, Maller. Byłem prawie pewien, że stary coś kombinuje. Tuż przed odlotem przekaże mi jakieś poufne informacje, albo już na miejscu boj hotelowy okaże się nad wyraz poinformowanym młodzieńcem. - Dobrze – zgodziłem się wreszcie. – Kiedy otrzymam jakiekolwiek... poufne instrukcje? Maller wyglądał, jakby taka myśl powstała mu w głowie po raz pierwszy. - Nie ma żadnych instrukcji, Grzesiu. Ten wyjazd to dokładnie to, co powiedziałem, nic więcej. Potrzebujemy swojego człowieka w Erzengelstadt. Wysłałbym Józka, eeee... Piotra... Ale on teraz załatwia sprawy w urzędzie, więc padło na ciebie. Aha, więc Piotr to Józio, przypomniałem sobie

59


PODIUM LS - MIEJSCE II

wreszcie. - ...więc padło na ciebie. Żadnego podwójnego dna, żadnej tajnej misji. Nic poza tym, co powiedziałem. - I tak ci nie wierzę – sparowałem zrezygnowany. Pułkownik wzruszył ramionami i przejechał szerokim łapskiem po łysinie. - Trudno, jakoś to przeżyję. – Po czym powstał zza biurka i wyciągnął rękę. Również wstałem, podpierając się na zdrowej nodze i uścisnąłem dłoń przełożonego. – Wylatujesz jutro o trzeciej. Spakuj się i pozałatwiaj wszystko, co nie może czekać dłużej niż tydzień. - O trzeciej rano, czy po południu? – upewniłem się. - Po południu. Punkt piętnasta – wylot. - Chociaż tyle dobrego... No dobrze, przyznam bez bicia, że ani przez chwilę nie zamierzałem tam lecieć. Bóg świadkiem, że urlop mi się przyda, ale jakaś teutońska dziura w środku tajgi? Wolne żarty, niech się inny matoł znajdzie. Tak się składało, że akurat miałem takiego w zanadrzu. Poznałem Szymona prawie dziesięć lat temu. Nie jesteśmy spokrewnieni, jednak łączy nas niespotykane podobieństwo. O tym, że mam sobowtóra dowiedziałem się, gdy ówczesna narzeczona zerwała zaręczyny, rzekomo zobaczywszy mnie z inną. Zacząłem szukać i znalazłem drania. Zostaliśmy przyjaciółmi. A podobni jesteśmy jak bliźniaki - wśród znajomych krąży dowcip, że czasem sami nie możemy siebie rozróżnić. Wprawdzie nasi bliscy przestali się nabierać, gdy straciłem nogę, ale na potrzeby obcych gęb z Guberni będzie jak znalazł. - Górski, słucham. – Po czwartym sygnale usłyszałem ochrypnięty głos. - Cześć, Szymon... - Nie piję dzisiaj. – Rozpoznał mnie od razu. - Ha! Ja nie o tym – odparłem ze śmiechem. Najwyraźniej nie był w lepszym stanie niż ja, gdy dodzwonił się do mnie Maller. – Co byś powiedział na tygodniowe wakacje? - Jakoś tak czułem, że potrzebny ci dubler. Gdzie i kiedy? - Erzengelstadt, samolot odlatuje jutro o pięt-

60

nastej. - A Erzengelstadt to...? - Dawny Archangielsk – wyjaśniłem. – Konferencja o łagrach. Zastąpisz mnie? - Ech, chwilami stwierdzam, że za bardzo cię lubię dla własnego zdrowia. Wpadnij za godzinę z rzeczami. Górski mieszkał w kamienicy pamiętającej jeszcze carską Rosję, jednak samo mieszkanie było odnowione i błyszczało świeżością. Ilekroć odwiedzałem przyjaciela, dochodziłem do wniosku, że i u mnie już czas na remont. Szymon był z zawodu rejentem w jednej z warszawskich kancelarii, działającej pod szyldem Górski & Szmidt. Biuro owej kancelarii zajmowało dwa pomieszczenia, pozostawiając trzeci pokój, łazienkę i kuchnię do użytku gospodarza. Na szczęście była niedziela, mogliśmy więc swobodnie rozmawiać. - Akurat mnie najmniej obchodzą zbrodnie Stalina i spółki – przyznał Szymon, gdy siedliśmy do kawy. - Każde dziecko, które do szkoły poszło po 1941 wie, jakich okropieństw dopuszczali się czerwoni na własnych pobratymcach. Więc na cholerę ta konferencja? Zgadzałem się z jego zdaniem. Nie czułem potrzeby dalszego grzebania w zmarzlinie, odkopywania zbiorowych mogił, badania wszystkich tych zbrodni. Jeśli o mnie chodzi, można by całą rzecz zamknąć w słowach „Bolszewicy byli źli i dokonywali ohydnych czynów”, a następnie skreślić temat z wokandy. Niestety, są na tym świecie ludzie gotowi przetrawić kolejne dziesiątki lat na przekopywanie połowy kontynentu w poszukiwaniu czaszek, trupów, starych ubrań i osobistych drobiazgów. Ludzie gotowi ze szczoteczką archeologa dogrzebać się do skały macierzystej, byle tylko skatalogować wszystko. Dowiedziałem się trochę o samym mieście. Erzengelstadt, dawniej Archangielsk, stanowił główny ośrodek w północnej części Generalnego Gubernatorstwa. Nie była to stolica okręgu, jednak szybko zrozumiałem, dlaczego właśnie to miejsce wybrano na konferencję. Miasto posiadało port, co prawda zamarznięty przez większość roku, ale jednak, a także węzeł kolejowy, połączenie z autobah-


ną oraz lotnisko, co w Guberni stanowiło rzadkość. Te czynniki sprawiają, że łatwo do niego dotrzeć z różnych części świata. Druga sprawa, że pod Archangielskiem znajdowała się niegdyś duża stacja przeładunkowa, przez którą niesławne stołypinki wiozły więźniów głęboko w mroźne lasy tajgi. Tuż przed wkroczeniem Niemców, siepacze NKWD urządzili tam rzeźnię nie z tej ziemi. No i oczywiście trzecia rzecz: w Erzengelstadt panuje surowy klimat, temperatury nawet w środku lipca rzadko sięgają powyżej 15 stopni. Takie warunki nadają się idealnie do odtworzenia atmosfery wydarzeń, o których będzie mowa. Przegadaliśmy z Szymonem kilka godzin. Dałem mu swoje dokumenty oraz dwa mundury, w których zazwyczaj pojawiam się na podobnych wydarzeniach. - Nie sądzisz, że całe to Generalne Gubernatorstwo to jakiś dziwny twór? – zapytał Górski tuż przed moim wyjściem. – Ni to kolonia, ni to prowincja, jakieś takie pół na pół. - Eksperyment społeczno-polityczny. Cuda i dziwy się tam dzieją. Odbudowa, przebudowa, rozbudowa, a wszystko z użyciem milionów niewolników. Ale tym się nie przejmuj, ciebie dotyczy tylko konferencja. - A jak zauważą, że ja to nie ty? Przecież nie noszę protezy, wiesz jak to łatwo może wyjść na jaw? - Coś wymyślisz – puściłem oczko. – Po prostu poleć tam i daj się zobaczyć. Jedz, pij i baw się. Przeleć kilka niemieckich dupeczek. - Eeeee, wolę nasze, krajowe. - Na pewno też się znajdą. Józek – ach tak, przepraszam – Piotrek miał niezły ubaw, gdy wieczorem zadzwoniłem ze swojego mieszkania. Ni cholery nie pamiętałem poprzedniego wieczoru, a byłem ciekaw, dlaczego zmienia imię. - Oj, Grzesiu, Grzesiu – dworował ze mnie przez telefon. – Przecież to był twój pomysł. Gdy Józef się przedstawił, dziewczyna jedynie zmarszczyła się z niesmakiem. Odeszła kilka chwil później, nawet nie biorąc drinka, którego jej kupił. Pokręcił głową i wrócił do stolika. Nalałem mu do pełna, wypiliśmy. - Słuchaj – rzekł pułkownik. – Może czas się za-

PODIUM LS - MIEJSCE II

stanowić nad zmianą imienia? Józef przyjrzał się przełożonemu, po czym pokręcił głową. - Panie pułkowniku, to kwestia zasad. - Twoje zasady uczynią cię zgorzkniałym samotnikiem, Józiu. Ten wzruszył ramionami. Upił parę łyków whisky, po czym zapalił papierosa. Zaciągnął się głęboko, przez chwilę rozważając możliwe odpowiedzi. - A co ty myślisz, Grzesiu? - Już ci tłumaczyłem – powiedziałem ze zbolałą miną. - Kocham cię jak brata, ale wiem też, że nigdy nie zostalibyśmy przyjaciółmi, gdybyśmy poznali się w normalnych okolicznościach. Uratowałeś mi życie, zanim dowiedziałem się jak się nazywasz. Józek, do cholery! Czy ty nie rozumiesz, jaki wpływ twoje imię ma na wszystko? Na twoje życie towarzyskie, na karierę, na szukanie mieszkania! - Imię Józef samo w sobie nie jest przecież złe. Wiem, to imię rzeźnika, ale do cholery, to też moje imię! Rodzice nazwali mnie tak po Józefie Becku, nikt już o nim nie pamięta? Albo Joseph Goebbels, przecież to jest to samo imię! Albo... Pułkownik uniósł dłoń i wszyscy umilkli. - Józiu – przemówił głębokim głosem, cały czas kręcąc głową. – Józiu, Józiu, Józiu. Jesteś doskonałym lotnikiem, wiemy o tym wszyscy. Grzesiek nie ma wyłączności na zawdzięczanie ci życia. Bohater Wojny Wojen, zdobywca Baku, uczestnik kilku kampanii za Uralem – długo wymieniać. A jednak... Zobacz, co się dzieje z twoim życiem. Przez to, że masz na imię tak samo jak zbrodniarz Dżugaszwili, dowództwo wisi ci przynajmniej dwie promocje, kobiety nie masz, nawet z lokalem kłopot, gnieciesz się od lat w tej samej kawalerce. A taki Grzegorz, zobacz! Mniej wylatanych godzin, mniej udziałów w łowach – bez obrazy, Grzesiu! – kariera błyskotliwa, a jednak nie taka jak twoja. A jest dwa stopnie ponad tobą, panny lepią się do niego, mieszka w czterech pokojach. Pułkownik przybrał marsową minę. Cienie zatańczyły na bliznach, które szpeciły jego twarz. - Józek, do cholery. Czas, żebyś podjął

61


PODIUM LS - MIEJSCE II

odpowiedzialną decyzję. Czasy są takie, a nie inne, kto wie, gdybyśmy przegrali wojnę, może imię Józef nie byłoby takie wyklęte. Ale żyjemy w świecie, gdzie te przeklęte pięć liter sprawia ci mnóstwo kłopotów. Naprawdę uważam, nie tylko ja zresztą, że wiele byś zyskał na zmianie imienia. Zresztą, to żaden precedens. Był przecież ten, jak mu tam... - SS-Gruppenführer Jurgen Stroop – wtrąciłem, polewając kolejkę. – Służyłem z nim za Uralem, doskonały oficer. - On i wielu innych. – Pułkownik machnął ręką. – Wiesz, do czego zmierzam? - Też mi przykład! – żachnął się Józio, pochylając nad szklanką. – Znam Stroopa. Oficer może i wybitny, ale człowiek kanalia! A imię zmienił, bo mu Joseph żydostwem trąciło. Nie chciał się przedstawiać jak cieśla z Judei, ot co! - On miał swoje powody – wtrąciłem - a ty masz, Józiu, swoje. Cisza. Józef Garlicki, weteran wojenny, pilot oblatywacz, pierwszy z eskadry odznaczony Virtuti Militari, potarł wąską szczękę. - No dobra, wygraliście! – zawyrokował. – Przysięgam na honor oficera, że zmienię imię. Jakieś pomysły? - Może Adolf? – Paskowski uniósł szklankę. - E, tam – odparł pułkownik. - Co drugiego chłopaka w Polsce teraz chrzczą Adolf. Bez przesady! - Piotr – szepnąłem. – Skała, opoka. Piotr. Co myślisz, Józiu, nie nazbyt słowiańsko? Józef zerknął na mnie i przytknął usta do szklanki. Zapatrzył się w dal. Długo marszczył krzaczaste brwi, rozmyślał, a w końcu rzekł: - Piotr Garlicki, podoba mi się! Zdrowie! - Za Piotra Garlickiego, podporucznika Rzeczypospolitej – zakrzyknęli pozostali. Lwów, Rzeczpospolita Gdy Szymon odleciał do Guberni, zastanawiałem się, co ze sobą począć. Wolałem nie kręcić się po Warszawie, istniało zbyt duże ryzyko, że ktoś znajomy przyuważy mnie w którejś knajpce lub burdelu. Zamiast więc odsiadywać tygodniowy urlop we własnym mieszkaniu, postanowiłem odpocząć na ojczystej ziemi, wy-

62

grały rodzinne sentymenty. Zatem Lwów. Dzwonek w mieszkaniu Fornalików miał przyjemne brzmienie. Nie to, co w większości czynszówek, gdzie przybycie gości oznajmiał elektryczny bzyczek. Zamiast tego, po naciśnięciu guzika przy drzwiach, usłyszałem ptasi trel, ledwie kilka nut, a jaki piękny. - Doberek, Teresiu! – przywitałem się, gdy drzwi otworzyła pani domu. Już pierwszy rzut oka wystarczył, aby ocenić jak bardzo jest zmęczona. Oczywiście jej uroda i energia przebijały się na wierzch mimo prawie trzydziestu pięciu lat, ale była już prawie czwarta. O tej godzinie każda matka ma prawo wyglądać na odrobinę przeżutą. - Och, Grzesiu, witaj! – siostra uśmiechnęła się promiennie na mój widok. – Nie wiedziałam, że przyjedziesz. Nie nauczyli cię używać telefonu? - A, jakoś tak byłem w pobliżu i pomyślałem, że wpadnę – odparłem, wchodząc do przedpokoju. - Ehe, i zupełnie przypadkiem miałeś przy sobie całą furę zabawek? - Oj tam, zaraz fura. Kilka drobiazgów. - Sam się o to prosiłeś. Dzieci, wujek przyszedł! Omal nie padłem jak długi, gdy staranowała mnie trójka malców. Chłopiec i dwie dziewczynki, objęli mnie wszyscy naraz na wysokości bioder i za nic nie chcieli puścić. Z trudem zachowałem równowagę, starając się zarówno nie paść na dzieci, jak i nie upuścić pakunków. Maluchy szczebiotały jedno przez drugie, tak, że ciężko było zrozumieć, co właściwie mówią. - Wujek! Co nam przyniosłeś? - Wujku, a zostaniesz na obiad? - To lalka? To na pewno lalka! - Mama mówi, że będą knedle. - A dla mnie, wujku? A dla mnie coś przyniosłeś? - Dzieciaki, spokój – upomniała je Teresa, grożąc palcem. – Wujek nie jest robotem do rozdawania prezentów! - Jak to nie? – obruszyłem się. – Ja miałbym z pustymi rękami przyjść? I masz rację, Zosiu. To lalka. - Ja nie jestem Zosia, jestem Ola – zaprzeczyła jedna z dziewczynek, jednak prezent przyjęła z wdzięcznym dygnięciem. - Nie podoba się jej imię Zofia. Więc kazała się


tak nazywać – wyjaśniła pani domu, widząc moje zdziwione spojrzenie. Przewróciła oczami i westchnęła głęboko. Odłożyłem resztę pakunków na stolik i kucnąłem przy dzieciach. - Mam po drobiazgu dla każdego. Ale musicie mi obiecać, że przynajmniej przez trzy dni będziecie grzecznie słuchać rodziców. Zgoda? – powiedziałem z uśmiechem. Zgodziły się oczywiście, choć ani przez chwilę nie wierzyłem ich zapewnieniom. Po kolei wyciągałem z torby różne drobiazgi i wręczałem każdemu. Zosia-Ola oprócz lalki dostała czytankę, a rok starsza Beatka zestaw woskowych kredek. No i oczywiście siostrę bliźniaczkę pierwszej lalki, ponieważ doskonale pamiętałem, co się działo, gdy kupiłem im dwie różne. Zawsze wyrywały je sobie nawzajem, aż z zabawek zostawały strzępy. - A ja, wujku? – zapytał niecierpliwie mały Grześ. - A dla ciebie mam długie spodnie, jak na dorosłego przystało – rzekłem, czochrając włosy swego imiennika. – Boś strasznie, chłopie, wyrósł. Chłopiec przyjrzał się swoim spodenkom, spod których wystawały obdrapane kolana. Potem jego spojrzenie wróciło w stronę wujka, a ja zauważyłem, że choć malec trzyma się dzielnie, dolna warga już mu zadrżała. - Ale ja nie chcę długich spodni! – zaprotestował rozżalony pięciolatek. – Dziewuchom przyniosłeś zabawki, ja nie chcę ubrań, mamusia szyje mi ubrania... - Droczę się z tobą, chłopie – uspokoiłem go, wyciągając z torby drewniany model czołgu. – Spodnie mam tylko na sobie. Oto twój prezent.

PODIUM LS - MIEJSCE II

- Panzer-Mann! Mamo, wujek kupił mi nowy numer Panzer-Manna! - Grzesiek – upomniała mnie Teresa. – Czy ten komiks nie jest ciut za brutalny dla pięciolatka? Przecież tam się krew leje. - Ale to jest ruska krew, siostruniu. – Mrugnąłem porozumiewawczo. – Tej nie ma co żałować. Poza tym jest w nim wszystko: mężny superbohater, oddany pomocnik, rzesza uciśnionych i cała horda bolszewickich złoczyńców. - Ach, niech ci będzie. – Machnęła ręką. – Chodź, zaparzę kawę. Jeśli dzieciaki zajmą się nowymi zabawkami, to może chociaż obiad zrobię w spokoju. - Hola, hola! Jeszcze nie skończyłem! – Złapałem ją w pasie, przycisnąłem do siebie, zakręciliśmy niezgrabny piruet. – Myślisz, że przyniósłbym prezenty dla siostrzeńców, a zapomniał o pięknej pani domu? - Też dostanę komiks? Może w Rzeszy wynaleźli heroinę o kryptonimie Kuchen Frau? - Może, ale dawno już wyrosłaś z komiksów. Z tymi słowami, podałem siostrze niewielkie pudełeczko. Pod drewnianym wieczkiem na poduszce z aksamitu spoczywała śliczna złota bransoletka. Drobne łańcuszki, o ogniwach mniejszych niż pestka winogrona, splatały się w gęsty warkocz, co centymetr połyskiwał drobny kamyczek. - Boże drogi, Grzesiek... Który bank okradłeś? - Poprosiłem pewnego mojego przyjaciela, żeby to dla ciebie zrobił. Jest Żydem, a oni potrafią się targować, ale to także znakomity złotnik, więc chętnie zapłaciłem co do grosika. – Nie była to do końca prawda, ale czego oczy nie widzą... - No śmiało, załóż – ponagliłem. Pasowała idealnie. Teresa wpatrywała się we własną rękę, jakby została dopiero co przyszyta do ciała. Rzuciła mi się na szyję i ucałowała w policzek. - Dziękuję, jest piękna. - Więc będziecie do siebie pasować – odparłem z uśmiechem. – No, zdaje się, że ktoś tu coś mówił o kawie.

Uradowany chłopiec pochwycił zabawkę i niezwłocznie przystąpił do oględzin. Muszę przyznać, że poza Rzeszą ciężko jest znaleźć zabawkowe czołgi Puma III, ale radość chłopca nagrodziła wszystkie trudy. - Ma ruchomą wieżę! – zachwycał się. – I gąsienice! A tu się klapka podnosi i można zajrzeć! Super, wujku. - To nie wszystko. Mam tu jeszcze coś ekstra – rzekłem, podając chłopcu owinięty papierem woskowym zeszyt. Mały Grześ odwinął paku- Rozsiedliśmy się wygodnie na kanapie, roznek i ze szczęścia zapiszczał jak nadepnięty prawiając o starych i nowych czasach. Kawa pachniała wspaniale, jak zawsze w tym pełszczeniak.

63


PODIUM LS - MIEJSCE II

nym pięknych woni domu. Dzieci jak urzeczone siedziały grzecznie w swoim pokoju. Dziewczynki czesały włosy nowym lalkom i debatowały, która jak będzie miała na imię. Jak dotąd propozycje zmieniały się czterokrotnie, a obecny wariant obejmował imiona Konstancja i Wielka Księżna Sałatka. - To głupie! – oburzyła się Beatka. – Nie możesz jej nazwać Sałatka! - „Wielka Księżna” Sałatka – poprawiła siostrę Zosia-Ola. Razem z Teresą którąś już minutę przysłuchiwaliśmy się tej rozmowie, tłumiąc wybuchy śmiechu. Jeśli chodzi o małego Grzesia, po chwilowej fascynacji czołgiem zatopił się w lekturę przygód Człowieka Czołgu, absurdalnej dla mnie wizji pół-żołnierza, pół-maszyny, na stałe noszącego toporną zbroję i strzelającego z dwóch artyleryjskich dział noszonych na ramionach. Komiks był tłumaczony na polski, jednak bez trudu można było się domyślić, że swoje początki miał w Rzeszy – wystarczyło jedno spojrzenie na superbohatera, aby rozpoznać aryjskiego Übermenscha o jasnych włosach, wodnistych oczach, głębokim przedziałku i szczęce, którą można gnieść bazalt. Około piątej usłyszeliśmy znajome stukanie i pukanie na schodach, obwieszczające wszem i wobec, że oto pan Fornalik wraca po ciężkim dniu pracy. Przyznam, że podziwiam szwagra. Zenon miał jeszcze lepszy powód do załamania niż ja, ale nie poddał się. Co więcej, jego niezłomna wola także mi pomogła uporać się z własnymi rozterkami po utracie nogi. A jakby tego było mało, Fornalik wcale nie musiał pracować, żołnierska renta z dodatkami wystarczyłaby mu na utrzymanie nawet nie pięcio, a ośmioosobowej rodziny. Mimo to, każdego dnia wychodził rano do ośrodka, gdzie – kto by pomyślał! – nauczał innych niewidomych sztuki samoobrony, a następnie wracał wieczorem i zawsze znajdował czas dla żony i dzieci. Stukot laski wyraźnie zbliżył się do drzwi, Teresa wstała więc aby powitać męża. Złapałem ją za nadgarstek i puszczając oczko, przystawiłem palec do ust. – Ani słowa. - Witaj, kochanie – usłyszałem jej głos z przedpokoju, gdy otworzyła drzwi. Następnie kroki szwagra, ciche cmoknięcie na dzień dobry, a

64

na koniec Fornalik zawołał w stronę salonu: - Cześć, Grzesiu! - Niemożliwe! – załamałem się. – Skąd wiedziałeś? - Tytoń. - Tytoń!? Przecież ja nie palę! - Twój szef pali. Sarmackie Premium, bez pudła. - Obiad zaraz będzie, ziemniaki dochodzą – oznajmiła Teresa, chowając płaszcz Zenona do szafy. – Grzesiu, zjesz z nami, prawda? O kuchni Teresy można powiedzieć wiele, ale przede wszystkim to, że zna niewiele przepisów, a te, które ma w repertuarze opanowała po mistrzowsku. Dlatego nawet marudna z reguły Beatka zajadała się z ochotą. Po zupie i głównym daniu przyszła pora na deser, tego dnia składający się z maślanych bułeczek i pączków, które Zenon kupił w drodze do domu. Do obiadu gospodarz otworzył butelkę koniaku, którym dorośli raczyli się w trakcie rozmowy. Mały Grześ oraz dziewczynki jedli przy osobnym stoliku, przysłuchując się rozmowie, z której niewiele rozumieli. - Nie – zaprotestował Zenon. – Nie zgodzę się, żeby Teutoni stanowili jakiekolwiek zagrożenie. - Wątpisz w ich siłę? To pierwszy krok do upadku, Zeniuś – skwitowałem. - Nie wątpię, wręcz przeciwnie. Po prostu zdaję sobie sprawę z naszej siły. Byłem jednym z pomysłodawców obecnej doktryny obronnej i jestem przekonany o jej skuteczności. - Tak, to prawda – dodała Terenia, ocierając usta serwetką. Świecidełko na nadgarstku co chwilę przykuwało jej spojrzenie, co z kolei wywoływało na mojej twarzy serdeczny uśmiech. – Polska jest nie do ruszenia. Napaść na nas może tylko szaleniec, a i to nie każdy. No bo jak walczyć z krajem, który jest uzbrojony po zęby i tak zaprawiony w bojach? - Sowieci też byli zaprawieni i na co im to przyszło – zwątpiłem. - Tak, ale to myśmy ich pobili. Oczywiście, do spółki z Niemcami, ale czy myślisz, że świętej pamięci Hitler poradziłby sobie ze Stalinem bez wsparcia naszych dywizji? - Jeśli mam być szczery, hmmm... – zastanowi-


łem się, popijając koniak. – Uważam, że gdybyśmy nie przystąpili do wojny po stronie Niemiec, Hitler przejechałby się po nas jak po kulawej kobyle, a potem tak czy owak rozgromiłby Rusów. - A po czyjej stronie mielibyśmy stanąć? Po stronie Rosji? Wolne żarty! Albo Anglia z Francją, te cwaniaczki to by nas dopiero urządziły. Szczerze wątpię – odparła siostra. – Poza tym, nie zapominaj, jakie straty Niemcy ponieśli w tej wojnie. - Tereniu, widziałem te straty na własne oczy. I to z lotu ptaka. A jednak uważam, że Niemcy tak czy siak popędziliby bolszewików za Ural. Może nie zajęliby Francji, Anglii, Islandii, Grenlandii i tak dalej. Ale wojnę wygraliby z naszą pomocą lub bez. Zenon uniósł dłoń w geście pojednawczo-uspokajającym. Poprawił przydymione okulary z okrągłymi szkłami, które zawsze miał na nosie. - Nawet jeśli masz rację, to pamiętaj, że nie mieć w Polsce sprzymierzeńca to jedno, ale mieć w niej wroga – och, to już coś zupełnie innego. Może rzeczywiście wtedy nie byliśmy tak gotowi do napaści, jak teraz, ale przecież zaczęliśmy rozmowę właśnie od chwili obecnej. Wyobraź sobie, co by się działo, gdyby Niemcy napadły na Polskę... - No, słucham – zachęciłem go, napełniając kieliszki. - Po pierwsze – zaczął Fornalik, wyliczając na palcach - oni jeszcze nie wylizali ran po poprzedniej wojnie. Straty mieli ogromne, Volk ledwo to wytrzymał. Po drugie, lwia część ich sił leży na Grenlandii i wzdłuż Uralu, a środek pusty. Po drugie, atak na Polskę to czyste szaleństwo. W każdym polskim domu jest co najmniej jeden wyszkolony żołnierz. - Nawet ślepiec i kuternoga? – zażartowałem. - Tak, nawet my. Chociaż tutaj akurat naszym żołnierzem jest Teresa. Ale daj mi skończyć. Gdyby chcieli na nas uderzyć, nie znaleźliby słabego punktu. Nigdzie nie skupiliśmy środków obrony, żołnierze są we wszystkich domach, w swoich domach. Mają broń i niezbędne racje. Są doskonale przeszkoleni. Pojazdy i ciężki sprzęt są trzymane w podziemnych magazynach po kilkanaście, kilkadziesiąt sztuk, nie po kilka tysięcy, jak to mają

PODIUM LS - MIEJSCE II

w zwyczaju właśnie Niemcy. Nasze wyrzutnie są rozrzucone po całym kraju, a nawet – jeśli jestem dobrze poinformowany - poza nim. Skoszarowane Legiony to tylko drobny ułamek naszych sił, tylko tyle ile korpusy potrzebują, aby sprawnie funkcjonować. Tymczasem cała reszta armii rozlała się po Rzeczypospolitej jak ameba, jak jedno wielkie przeciwciało... - Tatuś, a co to jest przeciwciało? – Dobiegł głosik chłopca znad komiksu. - Nie przerywaj synku, wyjaśnię wam potem. I nie czytaj przy jedzeniu. Twój staruszek nie widzi, ale słuch ma dobry. Na czym to ja... - Przeciwciało – przypomniała Teresa. - No właśnie. Wystarczy, że jeden wraży żołdak postawi stopę na polskiej ziemi, a od razu nastąpi reakcja obronna tego przeciwciała. Ze wszystkich państw świata to właśnie my wykazujemy najkrótszy czas mobilizacji. - Pozwól, że ci przerwę – wtrąciłem. Położyłem dłoń na ramieniu szwagra. – Zgadzam się ze wszystkim, co mówisz. Jednak, jak wspomniałeś, tylko szaleniec zdecydowałby się zaatakować Rzeczpospolitą. Tymczasem ja się obawiam, czy aby w Berlinie nie zasiada teraz taki właśnie szaleniec. - Kanclerz Koestler? – Ta myśl zaniepokoiła Teresę. - Skąd takie przypuszczenie? - To nie przypuszczenie, to jedynie obawa. Niczym nieuzasadniona, ale jednak. Poza tym, wszystko co powiedziałeś jest prawdą, ale jest to też prawda, z którą się nie kryjemy. Niemcy doskonale znają nasze procedury i mogą wykorzystać je przeciwko nam. Pamiętaj, że nie żyjemy już w czasach wojny żołnierzy, ale w czasach wojny bomb. Niemcy mają więcej czołgów, transporterów i floty. My mamy więcej samolotów i ludzi, ale Rosjanie też mieli. Tylko że oni nie musieli walczyć z wrogiem, który może jednym samolotem zetrzeć z mapy duże miasto. - My także mamy broń atomową. - Tak, i jeśli zajdzie potrzeba, użyjemy jej. Tego się właśnie boję. Co zostanie z naszych krajów, gdy opadnie kurzawa? - Grzesiek – Teresa ujęła moją dłoń. – Pogadajmy o czymś innym, dobrze? Powędrowałem za jej spojrzeniem w stronę stolika dzieci. Przyglądały mi się z mieszaniną ciekawości i lęku. Stary, dobry wujek Grzegorz,

65


PODIUM LS - MIEJSCE II

pomyślałem. I włosy wyczochra, i prezenty Warszawa, Rzeczpospolita przyniesie, i postraszy atomową zagładą. PiękMaller nie był zdziwiony, gdy jeszcze we Lwonie, Macander, pięknie. wie zadzwoniłem do jego biura. Tego się spoWe Lwowie spędziłem kilka dni, głównie z For- dziewałem. Na wieść o mojej śmierci nalikami, ale odnawiałem także stare znajo- natychmiast wysłał paru chłopaków po ciało. A mości. Jedną z nich była Katarzyna, którą gdy okazało się, że trup ma obie nogi, cóż... poznałem jeszcze w czasach gimnazjum. Spo- - Major Grzegorz Macander melduje się! – wytkaliśmy się przypadkiem, gdy w drodze do powiedziałem formułę, stukając obcasami. parku zatrzymałem się przy kiosku z gazetami. Czułem się niezręcznie robiąc to w cywilnym Z początku nie poznała mnie, jednak sama nie- garniturze, ale mundur został przecież w Guwiele się zmieniła, więc bez trudu wypatrzy- berni, z Szymonem. - Witaj, Grzesiu. – Pułkownik machnął ręką. – łem ją wśród przechodniów. Następnego poranka w pokoju hotelowym Rozsiądź się. Jak noga? obudził mnie terkot telefonu. Podniosłem się z - Dziękuję, panie pułkowniku, smakowała – łóżka, nagi i bez protezy, dokicałem do apara- odparłem zapytany. Założyłem nogę na nogę, tu. Kasieńka tylko westchnęła głośniej i scho- wspierając protezę o prawe kolano. Pułkownik zerknął znad okularów i posłał mi wała głowę pod poduszkę. - Macander – odezwałem się do słuchawki, jed- serdeczny uśmiech. - Zadziorny jak zawsze. – Uśmiechnął nocześnie przyglądając się porozrzucanym ubraniom. Gdzieś w tym bałaganie musi być się niewesoło, po czym kontynuował - Toczy się śledztwo w sprawie twojego zgonu, oficjalmoja noga. - Grzesiek! – Głos Teresy zaniepokoił mnie. Na- nie nadal pozostajesz martwy. Na miejscu jest wet nie to, że słyszałem strach, od czego ścier- kilkoro naszych, sprawdzają poszlaki, ale mupła mi skóra na grzbiecie. Ona łkała. – Jezu, simy być przygotowani na to, że być może nie przez chwilę myślałam, że... że... a potem do- dowiemy się, kto to zrobił, ani dlaczego. - Dowiemy się. Ale przede wszystkim tarło do mnie, że przecież ty tutaj... - Tereniu, spokojnie – rzekłem najłagodniej- należy rozgryźć, czy to aby nie było zabójstwo szym tonem, na jaki mnie stać. – Opowiedz po polityczne. Nie wydaje mi się, żebym miał jakichś arcywrogów, ale kto wie... kolei. Co takiego się stało? - Tak, zanim dowiedziałem się, że to nie - Czytałam twój nekrolog! ty poleciałeś do Guberni, byłem przekonany, że po prostu dmuchnąłeś jakąś mężatkę, a wykończył cię zazdrosny rogacz. Ale nie można Teresa znalazła artykuł o mojej śmierci wraz z wykluczyć, że być może Niemcy – albo ktoś innekrologiem, gdy czytała poranną gazetę Zeno- ny – chcieli wysłać nam jakiś sygnał. - Też sobie sposób znaleźli. Maller, ja nowi. Godzinę po telefonie siedziałem w jej kuchni. Po raz kolejny czytałem wiadomości o omal nie zginąłem. Pułkownik kiwnął głową i uśmiechnął własnej śmierci. Szymon... - Dziennik Lwowski zamieścił nekrolog, bo by- się półgębkiem. - Jesteśmy żołnierzami, Grzesiu – strołeś odznaczony w Wojnie, no i jesteś stąd – wyjaśniła Teresa. Dalej się biedactwo trzęsło. - Tu fował mnie. – My każdego dnia omal nie giniepiszą, że znaleźli cię martwego tuż po konfe- my. Ale posłuchaj mnie teraz uważnie. rencji. Boże, Grzesiek, czy to było morderstwo? Przedzwoniłem w parę miejsc i upewniłem się, - Nie wiem, Tereniu, ale dowiem się. To był mój że sprawą zajęli się najlepsi fachowcy. Sam nie przyjaciel. Muszę wykonać parę telefonów. I zdziałasz nic więcej, choćby dlatego, żeś nieboszczyk. Nie, ty masz się do tej sprawy nie jak najszybciej wrócić do Warszawy. zbliżać, aż powiem inaczej. Ale jest coś, czym możesz zająć się w międzyczasie. Dostaniesz papiery na fałszywe nazwisko i pojedziesz do

66


Rzeszy. - Znowu jakaś germańska dzicz? – upewniłem się. - Berlin. Zajmiesz się pewną delikatną sprawą. No i przy okazji znikniesz z Warszawy na jakiś czas – rzekł, po czym nacisnął stojący na biurku wywoływacz: - Pani Krystyno, czy przynieśli już mapy? - Tak, panie pułkowniku. – Zaskrzeczał głośnik. – Adiutanci rozwiesili pod czwórką, jak pan kazał. - Dziękuję. Proszę też przynieść tam dzbanek kawy i dwie filiżanki. Bez cukru, bez mleka. Pokuśtykałem za pułkownikiem do pokoju map. Jeśli wierzyć relacjom, pomieszczenie stanowiło wierne odwzorowanie tego, w którym Marszałek Śmigły-Rydz planował wraz ze swoimi ludźmi pierwsze posunięcia przeciwko Sowietom. Pułkownik Maller, wówczas nieoszlifowany adiutant, był najmłodszym uczestnikiem tych spotkań – i jedynym, który wciąż pozostawał wśród żywych. Stanąłem na środku pokoju i położyłem kapelusz w zgięciu łokcia. Proteza uwierała kikut, jednak nie dawałem po sobie poznać, że odczuwam dyskomfort. Przyjrzałem się dwóm mapom, które najwyraźniej rozwieszono dla mnie. - Panie pułkowniku? - Przyjrzyj się i powiedz mi, co widzisz – odparł ten, nalewając gorącej kawy do filiżanek. Mapa po lewej przedstawiała sytuację w przededniu Wojny. Był to ogólny obraz, uwzględniający jedynie przebieg granic i najważniejsze miasta. Nie było w nim miejsca na położenie lotnisk i posunięcia wojsk. Drugi arkusz prezentował równie pozbawiony szczegółów obecny wygląd świata, bardzo różny od tego sprzed dwudziestu lat. Rzesza Niemiecka, panująca nad rozległymi terenami od Grenlandii po Ural, od Skandynawii po Afrykę Północną. Stany Zjednoczone wraz z wchłoniętą Kanadą i Japonią. Afryka pociapana jakimiś nowymi, raczkującymi państewkami. Bolszewia, wytrzebiona, lecz nadal ogromna. I oczywiście Rzeczpospolita, która obejmowała ziemie od Wielkopolski po Kaukaz, a następnie zakręcała rogalik na południe, ku Persji i morzu Arabskiemu, kończąc na Egipcie. Mapa

PODIUM LS - MIEJSCE II

wyraźnie pokazywała, że niemiecki orzeł panuje nad terenami znacznie bardziej rozległymi, niźli orzeł polski. Wiedział jednak, że była to tylko ułuda potęgi – przewaga Rzeczypospolitej była oczywista dla każdego, kto wiedział, w jakiej kondycji Wojna pozostawiła społeczeństwo Germanii. Przyjrzałem się obydwu mapom, jednej i drugiej poświęcając odpowiednio dużo uwagi, a następnie odwróciłem się w stronę pułkownika. Przyjąłem od niego filiżankę i napiłem się. - Domyślam się, że nie widzisz w tych mapach tego samego, co ja – skwitował Maller, również popijając gorący napój. – Zatem dość kalamburów, Grzesiu. Zwróć uwagę na sytuację Anglików przed Wojną, a potem porównaj z obecnymi Niemcami. Czas start! Jeszcze raz zerknąłem na obie mapy i pokiwałem głową. Chyba zaczynam rozumieć. Anglicy chełpili się, że nad Imperium Brytyjskim nigdy nie zachodzi słońce. Mając we władaniu ogromne posiadłości zamorskie, Korona czerpała wielkie bogactwa, zaś Royal Navy niepodzielnie rządziła na morzach. Pod sztandarami Union Jack skupiali się żołnierze z najdalszych krańców Ziemi: Kanadyjczycy, Australijczycy, Hindusi, oraz wielu innych. Imperium Brytyjskie stało się przepotężnym organizmem politycznym. Jednakże jego słabość polegała na fakcie, że Anglia była silna wszędzie – tylko nie w domu. Siły lądowe na Wyspach liczyły raptem kilkanaście tysięcy przeszkolonych żołnierzy, obrona opierała się niemal wyłącznie na okrętach i samolotach RAFu. Mówiąc w skrócie, Wielka Brytania okazała się kolosem o małej, wrażliwej łepetynce, którą jednym pstryknięciem dało się strącić z potężnych ramion. Gdy liczące ponad milion weteranów Wehrmachtu siły inwazyjne zdobyły przyczółek na lądzie, nic nie mogło stanąć na ich dalszej drodze - Hitlerowcy szybko uzyskali panowanie w powietrzu, wkrótce potem okręty Kriegsmarine urządziły łowy na morzu. Upadek Brytanii przyspieszyły także starcia z Irlandczykami i Szkotami, którzy uwiązali liczne siły angielskie na północy, licząc na wyzwolenie spod wielowiekowego jarzma. Głowa giganta padła pod ciosami, a ciało zostało rozerwane przez wszystkich sąsiadów. Imperium rozpadło się,

67


PODIUM LS - MIEJSCE II

co skutkowało między innymi aneksją Kanady przez Stany Zjednoczone. To wszystko historia, rozważanie najnowszych dziejów. Teraz ja, oficjalnie zdechły major Grzegorz Macander przyglądałem się dwóm mapom, z których jedna obrazowała kres wielkiego imperium. A druga? Dopiłem kawę, wpatrując się z kolei w nową mapę. - Altreich, czy tak? – Przybliżyłem się do mapy i postukałem palcem w miejsce, gdzie na mapie znajdowały się Stare Niemcy. Przedwojenna Rzesza była krajem wielkim i potężnym jak na standardy europejskie, jednak na mapie świata wydawała się wręcz maleńka. - Dobrze kombinujesz, Grzesiu – przyznał pułkownik. Dolał kawy i również podszedł do mapy. – Anglików zgubiło to, że ich matecznik został wystawiony na napaść z zewnątrz. Tak samo jest w przypadku Rzeszy, o czym Germanie z pewnością doskonale wiedzą. Wystarczy niespełna godzina, aby nasze dywizje znalazły się pod Berlinem. Samolotem tyle samo leci się do Zagłębia Ruhry i innych centrów przemysłowych. Wprawdzie obecne Niemcy są dużo większe i silniejsze niż dawniej, jednak przemysł na wschodzie w dalszym ciągu kuleje. Niemcy – podobnie jak Rzeczpospolita – są obecnie mocarstwem, jakim nie były jeszcze nigdy w dziejach. A jednocześnie nigdy też nie były w tak dramatycznym położeniu – to samo dotyczy nas. Mój palec przejechał po granicy, która od 1918 roku oddzielała oba kraje. - Koszmar stratega – stwierdziłem sucho. – Dla jednej i drugiej strony. Długa, rozciągnięta granica uniemożliwia skuteczną obronę. - Zgadza się – odparł pułkownik. – Idealna sy-

68

tuacja dla nacierającego, lecz praktycznie niemożliwa do zabezpieczenia dla obrońców. A z Berlina do Warszawy jest tak samo blisko, jak w drugą stronę. Ktokolwiek zaatakuje pierwszy, zyska ogromną przewagę. Natomiast ten, kto spóźni się z wykonaniem pierwszego ruchu... Po raz wtóry przyjrzałem się mapie. - Niemcy są wycieńczone po poprzedniej wojnie. – Pokręciłem zdecydowanie głową. – Wyszli z niej zwycięscy, ale poranieni. Nie mówię tylko o przemyśle, który trzeba odbudować, ani o zagospodarowaniu Grossraum, ale przede wszystkim o ludziach. Straty wśród żołnierzy były tak znaczne, że dopuścili prawnie poligamię! Nie są gotowi na kolejny konflikt, z pewnością to wiedzą! - Niewątpliwie. Ale z drugiej strony, mówimy o zupełnie innym narodzie niż ten, z którym układaliśmy się dwie dekady temu. To już nie są Niemcy, Grzesiu, to Germanie! Poprzednie pokolenie dokonało wielkich czynów, a poprzedni Führer, niech mu ziemia lekką będzie, powiódł naród ku ogromnym zwycięstwom. Teraz mamy do czynienia z nowym, równie ambitnym pokoleniem. I nowym Führerem. - Otto Koestler jest żądny zaszczytów, głodny podboju, ale nie głupi – zaoponowałem. - To tylko przypuszczenia. – Maller pokiwał głową. - Jak bardzo poufna jest nasza rozmowa? – zapytałem. Aż wstyd się przyznać, że filiżanka w mojej dłoni drżała lekko, co chwila uderzając o trzymany drugą ręką spodeczek. - W telegraficznym skrócie? Wojna jest nieunikniona. - Dobry Boże...


PODIUM LS - MIEJSCE I KORNEL MIKOŁAJCZYK 1. Mój atomobil

N

owy samochód Henryka miał wszystko, łącznie z trzema parami kół, systemem GPS i napędem atomowym. Sprowadzony z zachodu i ochrzczony na taśmie produkcyjnej jako Renault Curie 88, prowadził się jak marzenie. Nie to, co te ruskie łady sputnik czy – co gorsza – syrenki elektron, w których szczytem nowoczesnych zabezpieczeń był awarijnyj wybros: prozaiczne katapultowanie. O nie. Ten model został poddany najbardziej rygorystycznym testom bezpieczeństwa, dzięki którym dostawca reaktorów, NewClear Electronics, wiódł prym także na rynku motoryzacji. Atomobile stały się rzeczywistością od czasu pierwszego Forda Nucleona, niemożliwego wynalazku, który fabryka słynnego przemysłowca powołała do życia, poświęcając dwadzieścia lat rozwoju i setki milionów dolarów. Opłaciło się ; atom przestał kojarzyć się z Hiroszimą, a zaczął z rozwojem i przyszłością. Wkrótce potem nastąpił, nomen omen, Atomowy Boom, na którym Henryk wzbogacił się nieznacznie, przemycając spod Berlina mikrofalówki i zasilane cezem zegary. Teraz, nareszcie, mógł sobie pozwolić na auto z klasą. Deska rozdzielcza przed jego nosem migotała przyjaźnie. Temperatura rdzenia w normie, promieniowanie nie ucieka z komory. Bezpiecznie. Henryk uśmiechnął się i wdusił gaz. Przyspieszenie było nieziemskie: na światłach zostawił inne samochody daleko w tyle. Bez zwalniania, w kontrolowanym poślizgu, skręcił w potłuczony asfalt, wiodący do domu. Mijał smutne budynki w jednej, szarej smudze. Tam, gdzie na zachodzie mieli już ołowiane ściany, ekrany pochłaniające i zbiorniki porostów żywiących się promieniowaniem, w Polsce nadal królował beton. Wciąż jednak był to znaczny skok rozwojowy od szalonych lat PRL–u, gdy władze radzieckie gorąco popierały wyrób reaktorów rodzimych, dalece mniej bezpiecznych i gorzej chronionych. Henryk pamiętał ogólnokrajowy strach przed atomem,

DZIECI ATOMU

prymitywne bunkry w piwnicach, gumowe maski przeciwgazowe na zajęciach z PO, gorzki smak jodyny… A potem wszystko jakoś minęło. Żadnej tragedii, żadnej apokalipsy. Tylko rozwój, a wszystko dzięki NewClear Electronics, przyszłości atomistyki. – Dans 20 mtres – odezwał się nagle francuski GPS. – Tournez a gauche. Tylko po ikonce poznał, o co chodzi. Przyhamował i skręcił w uliczkę koło parku. To już blisko domu. Zastanawiał się, jak tu zaskoczyć żonę i córeczkę. Chyba najlepiej będzie podjechać od podwórka i ukryć auto w garażu. Dopiero im oko zbieleje, jak… Nagle uderzyła go w twarz alarmowa czerwień. Licznik Geigera rozdarł się wniebogłosy, włączyły się światła awaryjne, zablokowała kierownica. Zapaliła się kontrolka z napisem „Emergency Split”. Ze świeżej jeszcze pamięci Henryka wypłynęły słowa sprzedawcy: – Zastanawiałeś się pan pewnie, dlaczego to ustrojstwo ma sześć kół. Ano, te cztery trzymają przód, a te dwa – tył, gdzie reaktor. W razie krytycznej awarii, przód odłącza się od tyłu i wali przed się resztówką energii, coby pana oddalić od wycieków, czy – nie daj Boziu – wybuchu. Nazwalim to z chłopakami „rozpad połowiczny”, he, he. Kapujesz pan? Jak atom! Za oparciem fotela kliknęły złączki, porzucając reaktor. Śmiertelnie przerażony Henryk rozejrzał się wokoło, szukając pomocy. Ze wszystkich lusterek przyglądały mu się dzieci. – Matko Przenajświętsza. – Wciągnął powietrze. – Plac zabaw. Rzucił się do skrzyni biegów, ale było już za późno. Przedni moduł wystrzelił jak z procy, zostawiając za sobą uszkodzony minireaktor. Henryk, ściskając kurczowo kierownicę, spojrzał w boczne lusterko. Dzieciaki trzymały dystans od tyłu samochodu. Nie uciekały jednak jak powinny, a przyglądały się urządzeniu z ostrożnym zaciekawieniem. W końcu nigdy wcześniej nie widziały takiego atomobilu.

69


PODIUM LS - MIEJSCE I

Henryk zacisnął powieki, mknąc w nieznane, kierowany wewnętrznym GPS–em auta. Modlił się do wszystkich bogów, których imiona przychodziły mu do głowy, żeby zmienili bieg zdarzeń; żeby Bezpieczeństwo Atomowe opanowało sytuację, zanim stanie się najgorsze. I powtarzał w umyśle jak mantrę: Mały reaktor, mało paliwa, małe szkody… Mały reaktor, mało paliwa, małe szkody… A potem usłyszał wybuch. 2. Dziewczyna w gazowej masce Michał stał oparty o kontuar, wpatrzony w zmieniające się liczby nowego geigerowca. Był to prymitywny model licznika Biełła, nabyty od Ruskich po okazyjnej cenie. Michał powiesił go nad barem obok dziesiątek innych. Ich kanciaste kształty i nudne odcienie plastiku całkiem psuły neonowy wystrój pubu, nie miało to jednak większego znaczenia. Do „Piwnego Schronu” tak czy inaczej przychodzili głównie Rakietowi, a ich nie obchodziło nic poza piciem, paleniem i wachą w dżetpaku. Nie żyli, tak jak on, w ciągłym strachu przed napromieniowaniem… – Niezła kolekcja. – Dziwnie stłumiony głos przebił się przez jazgoczące radio. – Jak gdzieś wybuchnie reaktor, pan będzie wiedział pierwszy. I to sto razy. Michał odwrócił się i stanął twarzą w twarz z najdziwniejszą kobietą, jaka przekroczyła próg jego pubu. A ściślej mówiąc: twarzą w szybkę, gdyż klientka nosiła na twarzy nowoczesną, przeciwgazową maskę z silikonu, zza której przyciemnianego wizjera ledwo było widać oczy. Nad częścią twarzową królowała burza kasztanowych włosów, a pod pochłaniaczem – nienaturalnie głęboki dekolt. Michała zaczęło swędzieć stare znamię. Jak zawsze, gdy się denerwował. Oto przez krótki moment poczuł się jak bohater apokaliptycznego filmu: rosnące promieniowanie, maski przeciwgazowe, bar w betonowym schronie… Krótko mówiąc, jego najgorszy koszmar. Dziewczyna czekała, aż coś odpowie. Odchrząknął nerwowo, chwycił za szmatkę i zaczął przecierać kufle, jak w jego mniemaniu powinien prawdziwy barman.

70

– Ekhm, kolekcja… Tak, dziękuję. Mam też medyczny dozymetr na szyi i aplikację na smartfona. Przezorny zawsze ubezpieczony. Pani pierwszy raz w „Schronie”? – zagaił i zaraz ugryzł się w język. No pewnie, że pierwszy raz!, skarcił się w myślach. Zapamiętałbyś ją chyba! – Z–zazwyczaj w poniedziałek n–nie mamy wielu gości. Obawiam się, że jest tylko piwo i woda z reaktora. – Woda z reaktora? – zainteresowała się osobliwość, wsuwając się zgrabnie na stołek. – A tak. Tak moi chłopcy mówią na tanie wino. W sensie, klientela – wyjaśnił pospiesznie. – Nie synowie czy nic. Lokalna banda wyrostków. – Skinął dłonią na koniec rzędu stolików, skąd unosiły się opary podejrzanie pachnącego dymu. – Rakietowi Chłopcy – dodał z lekką kpiną. – Latają na dżetpakach po osiedlu i użynają się za pieniądze rodziców. Tyle dobrego, że płacą mnie… Podać pani coś? – Na dobry początek, informacje, panie Pokorski. – Michał. Mam nadzieję, że nie natury osobistej? – Poniekąd. Sięgnęła do płóciennej torebki i wydobyła z niej tajemniczą brązową teczkę. Michał stał ze szmatką w dłoni, czekając na wyjaśnienia. – Nazywam się Katarzyna Wagner i pracuję dla pewnej zaniepokojonej grupy, blisko związanej z frakcją zielonych. Uścisnął jej dłoń, spoglądając uważnie w ciemny wizjer. Oczywiście, jak mógł nie zauważyć tego wcześnie? Torba i ciuchy z biodegradowalnych materiałów; na bluzce słynny Zegar Zagłady z Chicago, od lat stojący na minutę do dwunastej; nie wspominając już o masce. Pewnie też wszędzie jeździ rowerem, ratuje stare drzewa i żywi się surową kalarepą. – Wiesz, ja sam nie przepadam za tym atomowym monopolem – powiedział ostrożnie, wracając do brudnych kufli. – W zasadzie na każdym kroku oczekuję, że coś wybuchnie. Taki uraz. Ale to nie znaczy, że muszę na co dzień oddychać przez pochłaniacz. Katarzyna chrząknęła, co przez filtry zabrzmiało dość groteskowo. – Maska to tylko rodzaj protestu. Sposób zwrócenia uwagi na problem. Jak już powie-


działam, pracuję dla zielonych. Sprzeciwiamy się wszystkiemu, co ma jakikolwiek związek z energetyką jądrową. A naszym głównym wrogiem jest, rzecz jasna, NewClear Energetics. Ach, NewClear Energetics… Michał przypomniał sobie wszystkie te billboardy i kampanie reklamowe: „A jak Atom”, „A New Clear Future”, „Wszyscy jesteśmy z atomu”, i setki, setki innych. NewClear, dawny odłam General Electric, od lat już trzymało w szachu całą energetykę, dostarczając jedne z najbezpieczniejszych reaktorów na rynki światowe. Nie dało się włączyć do gniazdka lampki nocnej, żeby nie natknąć się na ich wpływy. – A co ja mam wspólnego z NCE? – zdziwił się, podnosząc kufel do światła. – W razie, gdybyś nie zauważyła, prowadzę osiedlowy pub. – Zastanowił się, czy będzie może chciała zachęcić go do udziału w jakieś eko–manifie pod ratuszem. A później ze zdumieniem stwierdził, że nie ma pojęcia, co by jej odpowiedział. Zgrabne ciało, ładny zapach, ogólna niechęć do atomistyki… Czego byś chciał więcej? Tymczasem Katarzyna otworzyła swoją teczkę i przesunęła palcem po pierwszym dokumencie. – W wieku lat dwunastu, dnia 12 maja 1996 roku, wypisano cię z kliniki chorób popromiennych pod Warszawą po blisko sześcioletniej terapii. Jak wiele pamiętasz z tego okresu? Z głośnym stuknięciem postawił kufel na kontuarze. – Niezbyt lubię o tym mówić. Byłem tak jakby w wypadku. Gość wjechał samochodem na plac zabaw i… – Nie pytałam o wypadek, a o pobyt w szpitalu. – W takim razie, jeszcze mniej. Wszystko się rozmyło w jedną, wielką plamę. Białe pokoje, dekontaminacja, tabletki jodowe na śniadanie… Nie pozwalali mi nawet zobaczyć się z rodziną. Kompletna kwarantanna, miesiące badań. Raczej nieprzyjemne doświadczenie. Mógłby przysiąc, że uśmiechnęła się lekko na te słowa. – Nawet nie wiesz, jak nieprzyjemne. Zmarszczył brwi.

PODIUM LS - MIEJSCE I

Dokument, który mu podsunęła, był kserokopią karty pacjenta. W lewym, górnym rogu Michał ujrzał samego siebie – zgolonego na łyso siedmiolatka, mizernego i smutnego, ubranego w białe, szpitalne ciuchy. Poniżej, przez całą długość dokumentu, biegła lista dawek promieniowania, podpisana zawsze tą samą, koślawą parafką. Na dole widniał słabo odbity stempel: Проект: Дети Aтома. – Projekt: Dzieci Atomu? – Uniósł wzrok. – Co to niby ma być? – Mamy powody, aby przypuszczać , że NewClear Energetics – współpracując z byłymi radzieckimi naukowcami – przeprowadzało eksperymenty z wykorzystaniem ofiar wypadków radiacyjnych, zwłaszcza dzieci. A ty byłeś jednym z nich. Michał otworzył usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Przez dłuższy czas słychać było tylko szum radia i przebijające się z oddali głosisko Zubera, drażniące zatrzaśniętą świadomość Michała. I wtem ten odległy głos przemienił się w spokojny, lekarki monolog, zaś szum radia – w poszum medycznych aparatur. Pamiętał… coś. Ból w ramieniu, gdzie dziś było już tylko swędzenie; uporczywa szczepionka, drażniąca go od… tak, od czasu, gdy opuścił szpital. – Izotop ksenon–135 – odezwała się Katarzyna, widząc, że złapał się za ramię. – Zmniejsza reaktywność, pochłaniając neutrony. Myślimy, że aplikowano go wam przed długotrwałą ekspozycją na promienie, usiłując wykorzystać jego właściwości do zapobiegania kancerogenom. Niestety, wyniki badań nie były konkluzywne. – Curieterapia – powiedział Michał pustym głosem. – Tak to nazywali. Terapia. To miała być część leczenia. A tymczasem… Urwał. Zrozumiał wreszcie, dlaczego przez większość życia czuł tak wielki psychiczny niepokój – jak ktoś prześladowany, spychany do kąta; mimo że nic takiego się przecież nie działo. Dlaczego tak przerażało go promieniowanie. To wszystko przez NCE. Przez energetycznego molocha, który był wszędzie: w autach, w domach, na ulicach; w kraju i za granicą, od morza do morza. Bezkarna korporacja, z pozoru rewolucjonizująca nuklearne

71


PODIUM LS - MIEJSCE I

bezpieczeństwo, zaś za plecami karmiąca dzieci uranem. Drżącymi dłońmi położył dokument na barze. Nalał sobie piwa z kranu i napił się duszkiem. Pomogło mu to nie pamiętać zbyt wiele: szczegóły eksperymentów kotłowały się tuż pod czaszką, a on nie chciał dopuścić ich do głosu. – Jak długo mi zostało? – spytał krótko. – Jak już wspomniałam, wyniki eksperymentów pozostają tajemnicą. Mógłbyś jednak zapytać dokładniej… kogoś, kto przez wiele lat był bliżej tematu. Michał otarł z ust pianę po piwie. – Chcecie, żebym coś dla was zrobił, prawda? Katarzyna milczała przez chwilę, oddychając ciężko. Michał zapragnął nagle ujrzeć jej twarz; zobaczyć , czy choć trochę współczuje jego utrudzonej przeszłości, czy po prostu wykonuje swoje zadanie. Ale nim zdążył ją poprosić o zdjęcie maski, ona już mówiła: – Niewiele można zrobić przeciwko sile takiej, jak NCE. Udało nam się jednak zdobyć nazwisko jednego z czołowych naukowców Projektu Dzieci Atomu. Tego, który aprobował podpisem wszystkie te naświetlenia. – Przesunęła palcem po kolumnie liczb. – Chcielibyśmy, abyś spróbował się z nim skontaktować i przeciągnąć na naszą stronę. Sensacja taka, jak eksperymenty na dzieciach zdyskredytuje NCE i pomoże zielonej energetyce zająć pozycję na rynku. Jednak bez twojej pomocy, profesor może równie dobrze wszystkiemu zaprzeczyć. Potrzebujemy bezpośredniej konfrontacji. Wybór należy do ciebie. Michał wpatrzył się w kufel na wpół dopitego piwa. Faktycznie, wybór był jego. Mógł przecież równie dobrze przejść nad tym do porządku dziennego. Upijanie osiedla od poniedziałku do soboty, niedzielna wizyta u rodziców, wieczory karaoke we wtorki i czwartki… Wszystko znów byłoby tak, jak dawniej. Zanim dziewczyna w przeciwgazowej masce zeszła do „Schronu”. Tyle że nie do końca. Bo za każdym razem, gdy spojrzałby nad bar, ujrzałby setki liczników Geigera, szydzących z jego radiofobii. Strachu, którym to „Oni” zarazili jego

72

umysł. A kto wie, czy nie zniszczyli też jego ciała. Podjął decyzję. – Daj mi nazwisko – zażądał zdecydowanie. – Znajdę wam tego profesora. * Następnego wieczora Katarzyna przesłała mu na smartfona wszystkie potrzebne dane. Atomistyka na MGU, krótki staż w unijnym UNSCEAR, a później już praca w dziesiątkach instytucji pod egidą NewClear. Profesor miał naprawdę bogate resume. Michał długo wpatrywał się w jego stare zdjęcie: uśmiechniętego szatyna z bródką, stojącego tuż obok najmniejszego reaktora świata w Genewie. W bladych oczach lśniły iskierki młodzieńczego geniuszu. To nie jest zły człowiek, zrozumiał nagle Michał. Nie potrafił do końca powiedzieć , skąd wzięła się ta myśl. To człowiek nauki, owszem, ale z pewnością nie korporacji. Pokiwał głową w zrozumieniu. Tacy ludzie sprzeciwiali się tylko raz. A później, gdy zagroziło się im przerwaniem badań, cicho wracali do kątka. Nawet, jeśli musieli patrzeć , jak dzieci pochłaniają śmiercionośne promienie nazwane imieniem jakiejś greckiej litery. Mimo wszystko jednak musiał się dowiedzieć, czego powinien się spodziewać . Obietnicą darmowych kolejek zwabił do siebie Rakietowych Chłopców wraz z ich nieodłącznym kompanem: fetorem mieszanki paliwowej i zasiarczonego wina. Ryży i Zuber patrzyli na niego raczej podejrzliwie, Metal jak zwykle wydawał się mocno nieobecny, a Królik przysłuchiwał się parze dziewczyn, które w kąciku karaoke zarzynały przeboje Beatlesów. Był w połowie wyjaśniania im całej sytuacji, gdy przerwał mu Ryży, unosząc tatuowane ramię: – Misiek, powiedz mi, ile ty razy kryłeś nas przed pałami? Michał wzruszył ramionami. – Nie mam pojęcia. – A ja mam, stary. Jedenaście. Wiem, bo liczyłem. Raz nawet skitrałeś Metala we własnym mieszkaniu, jak go szukali, jełopa, za glanowanie studencików.


trza…

Metal uśmiechnął się do wspomnień. – A bo się tak fajnie glanuje z powie-

Zuber trzepnął go w skroń, przywołując do porządku. – No – ciągnął Ryży. – Tak jak mówiłem. Jedenaście. Także ja nie muszę wiedzieć , co tam ci się przydarzyło. Pewnie i tak bym nie zajarzył. Ty po prostu mów, czego ci trzeba, a my ci to w zębach przyniesiemy. Takie z nas są chłopaki. Królik wyszczerzył się w potwierdzeniu. Pozostali zgodnie skinęli głowami. Michał poczuł lekkie wzruszenie. – W normalnej sytuacji, poprosiłbym was, żebyście wreszcie pokończyli liceum – zażartował na własny użytek. – Ale nie dzisiaj. Potrzebuję znaleźć tego człowieka. – Podsunął im smartfona, wyświetlając zdjęcie. – Profesor Paweł Ilicz Jadiernow. To sprawa życia i śmierci. 3. Prometeusz Rakietowym udało się namierzyć profesora Jadiernowa niecałe trzydzieści kilometrów od Łodzi. Królik, który zamiast miasta przeczesywał Sieć , wygrzebał skądś świeży artykuł o zapobieżeniu awarii reaktora Głowno–Mrożyczka przez niejakiego Pawła Tomickiego, technika nuklearnego. Porównywanie zdjęć wypadło pozytywnie. Jadiernow ukrywał się w miasteczku pod zmienionym nazwiskiem, pracując w lokalnej elektrowni. Znalezienie adresu było już tylko czystą formalnością. Niestety, zazwyczaj pomocny GPS w smartfonie tym razem zaprowadził Michała w kompletny chaos. Zabiegani strażacy ewakuujący starszych mieszkańców. Sanitariusze sprawdzający dawkę pochłoniętego promieniowania. Rozszemrany tłum, zgromadzony wokół okolonego taśmą policyjną bloku. Wszechobecny fiolet mundurów Bezatomu. A pośrodku „czarnej zony”, pod pochłaniającą promieniowanie kopułą, dymiący wrak starego fiata polon. – Tomicki? – pytał ktoś tuż obok. – Tak, pamiętam go. Starszy pan, parę złotych zębów. Zawsze z tym psem po osiedlu chodził.

PODIUM LS - MIEJSCE I

– No, no. – I pomyśleć , że wczoraj jeszcze ze mną pił. Ech, szkoda chłopa… – Mówię wam, wszystkich nas uratował, jak ten reaktor okiełznał. W życiu nie widziałem, żeby ktoś tak szybko te kontrolki przełączał. I to jedną ręką! Geniusz! – A teraz atom go załatwił. Ot, masz, ironia losu. Michał stał jak wryty, wgapiając się w wrak. Wszystkie nadzieje na uzyskanie odpowiedzi ulatywały właśnie z dymem. Z dymem i promieniami. Wzdrygnął się i pod wpływem impulsu sięgnął do kieszeni. Zawsze nosił ze sobą parę listków tabletek jodowych, na wypadek ataku paniki. Łykał je teraz jedna za drugą. Ich gorycz odpędzała demony radiacji. Próbował przy tym nie myśleć o goryczy porażki. Uspokoił się po chwili i zmierzył wzrokiem kilkupiętrowy blok. Może jeszcze nie wszystko stracone? Mogę tu wysłać chłopców na dżetpakach. Wejdą przez balkon do mieszkania Tomickiego i poszukają dowodów. Warto chyba zrobić chociaż tyle, co? Wiedział jednak w głębi, że nigdy tego nie zrobi. Chłopcy mieli już dość wykroczeń na koncie i nie musieli dodawać do listy włamania. To nie pieprzone CV, tylko kartoteka policyjna. Wsadził dłonie w kieszenie, odwrócił się i ruszył w drogę powrotną. – A więc to tyle – powiedział do świata jako takiego. – Do końca życia będę żył w radiofobii. Bo do onkologa przecież nie pójdę. Rentgenów też się boję. Zeżre mnie rak i nawet tego nie zauważę. Pomyślał o uśmiechniętym profesorze ze starego zdjęcia. O człowieku, który teraz był stertą zwęglonych, promieniotwórczych szczątek na spalonym siedzeniu fiata. – Może i mu się należało? – mruknął pod nosem. – Za to, co mi zrobił? Zaraz jednak pokręcił głową. Nie potrafił tak myśleć o zmarłych. Był już prawie na przystanku, gotów wrócić do Łodzi i do zwyczajnego życia, gdy odezwał się dozymetr na łańcuszku. Michał spojrzał na niego, zaskoczony. Tak daleko od miejsca zdarzenia, nawet śladowe ilości promieniowania powinny zostać po-

73


PODIUM LS - MIEJSCE I

minięte: Michał ustawił jego skalę raczej wysoko. A jednak urządzenie coś tu wykrywało. Wydobył z kieszeni smartfona i uruchomił aplikację z licznikiem. Manipulując dokładniejszą skalą, wykrył kierunek promieniowania. Wąska uliczka prowadziła w niewielki zagajnik. Spomiędzy drzew prześwitywały ceglane, szkolne gmachy. Dalej były już tylko domy. Czyżby nielegalne składowisko odpadów? A może jednak… coś innego? Obejrzał się na przystanek. Do odjazdu autobusu i tak miał ponad godzinę. Odetchnął głęboko, starając się nie myśleć o szkodliwym dotyku promieni i ruszył tropem radiacji. * Prometeusz spoglądał na profesora Jadiernowa z blaszanej ściany garażu. Był to wyjątkowo stary plakat propagandowy, lansujący energetykę jądrową jeszcze zanim powstało NewClear Energetics. Z jednej strony przedstawiał stojącego w oddali człowieka kromaniońskiego, prymitywną postać w zwierzęcych skórach, trzymającą pochodnię. Z drugiej strony stała nowoczesna figura o twarzy Mona Lisy, wznosząca ku niebu pulsujący atom. Poza krzesłem ogrodowym, starą etażerką, chwiejącym się biurkiem i zapasem jedzenia, plakat był jedyną rzeczą, jaką Jadiernow zabrał do kryjówki po sfingowaniu śmierci. Zostawił nawet Maksyma, choć był przekonany, że samotna sąsiadka z piętra chętnie się zajmie tak przyjaznym kundelkiem. Ale nie plakat. Nienawidził go z całego serca, ale w dziwny, masochistyczny niemal sposób nie potrafił się z nim rozstać. Dotknął powierzchni papieru starą, nieczułą dłonią. Atomowy Prometeusz przypominał mu o tym, kim powinien był zostać . Prekursorem wielkich odkryć , przynoszącym ludziom czystą, tanią energię w imię budowania przyszłości. Kimś takim, jak pogardzany przez sobie współczesnych geniusz, Nikola Tesla. Tymczasem Jadiernow został co najwyżej Edisonem. Człowiekiem, który wiedział, jak sprzedać wynalazek za cenę cudzych cierpień. Tak to już jest, gdy przyszłość energetyki odda-

74

je się w ręce bezdusznej korporacji. Nalał sobie czystej i wzniósł kieliszek do plakatu. – To za wolność, Romuś. – W odruchu honorowości powstrzymał beknięcie. – Cieszmy się nią, póki nas nie przykuli do skał Kaukazu. Ktoś zapukał ostro w drzwi garażu. Jadiernow zakrztusił się wódką, zrywając na równe nogi. Lewą, sprawną dłonią porwał z kąta ciężką, przedpotopową gaśnicę. Pot wystąpił mu na skronie. Poczuł, że gwałtownie trzeźwieje i wcale mu się to nie spodobało. Kto mógł mnie znaleźć tak szybko? Zieloni czy NCE? Ostatnio ci pierwsi odwiedzili go trzy razy, zaś drudzy – pięć. Jedni chcieli, żeby sypał. Drudzy upewniali się, że nie sypnie. Instynktownie wietrząc niebezpieczeństwo, profesor zdecydował się na trzecią opcję z odwiecznego problemu walki–ucieczki. Udawanie martwego. Ale i to, jak widać, średnio mu to wyszło na dobre. Przysunął się ostrożnie do drzwi i zwolnił je z zasuwy. W szparze błysnęło zielone oko. – Oddaj mi broń – zażądał profesor, wyciągając prawicę. Głos zadrżał mu lekko, kiedy pojął absurd bronienia się gaśnicą śniegową produkcji radzieckiej. – Nie mam broni – odpowiedział mężczyzna. – Więc dawaj telefon. I wszystkie te elektroniczne gadżety. I właź wreszcie, duraku. Robisz tłok w opuszczonym garażu. Gość wcisnął mu w dłoń zdjęty z szyi dozymetr na łańcuszku oraz jedną z tych nowych, dotykowych komórek. Bez słowa wsunął się do wnętrza. W świetle halogenów wyglądał trochę jak szkielet z włosami: chudy, wysoki, w przydużych ciuchach. Nie mógł mieć więcej, jak trzydzieści lat, choć zmarszczki pod oczami mówiły inaczej. Neurotyczny typ, skonstatował profesor. W oczach nieznajomego czaił się jednak dziwny spokój, kiedy uważnie skanował postać profesora, od siwiejących włosów, przez dziką tołstojowską brodę, aż po pokrytą ropnymi dziurami prawą rękę. – Co się panu stało? – zapytał sucho. Jadiernow odetchnął i odłożył gaśnicę na biurko. Samo pytanie wiele mu powiedziało


o naturze gościa. NCE wiedziało o nim wszystko, od daty urodzenia prababki aż po ulubiony kolor krawata (bordo). Nie pytaliby go o znaki szczególne, bo po prostu znali je na pamięć. A zatem zieloni. – Radionekroza – wyjaśnił profesor, opuszczając się ciężko na krzesło. – Martwica popromienna – dodał, zorientowawszy się, iż ma do czynienia z laikiem. – Stare błędy, stare dzieje. Jeszcze z czasów… – Zawahał się. – Z czasów Dzieci Atomu? – podsunął chłodno mężczyzna. Jadiernow westchnął i napełnił sobie szklankę. Gościowi wódki nie proponował. I tak miał tylko jedno naczynie. – A więc wreszcie się do tego dokopaliście, co? Naszla kosa na kamen. Niestety, jak pewnie zauważyłeś, właśnie udało mi się z większym lub mniejszym sukcesem upozorować własną śmierć . Obawiam się, iż zeznania nieboszczyka wywołałyby swego rodzaju sensację, niezależnie od ich treści. Nie chcę mieć na karku NCE. Obawiam się, że będziecie musieli wrócić do tych swoich protestów i petycji, bo ja się stąd nie ruszam. – Nie jestem z zielonymi, profesorze Jadiernow – oznajmił spokojnie chudzielec. – Nazywam się Michał Pokorski. Pacjent numer A84 w projekcie Dzieci Atomu. Ręka Jadiernowa zatrzymała się w pół drogi do ust. Martwe tkanki na prawicy zapiekły go, jakby na nowo potraktowane promieniowaniem. Mimo wszystko napił się jednym haustem. Ciepława wódka ściekła mu po gęstej brodzie. Spojrzał uważnie na gościa, na Michała Pokorskiego, z dziwnie bolesną nostalgią. – I przybyłeś tu bez broni, mój chłopcze? To rokuje lepiej, niż na to zasługuję. Co może zrobić dla ciebie ten stary człowiek? – Przypomnieć mi wszystko, o czym postaraliście się, żebym zapomniał. Co robiliście z nami w klinice? Chcę wiedzieć , jak bardzo powinienem się bać . Pamiętam tylko ciągłą gadkę o curieterapii. O leczeniu nas promieniowaniem. Niewiele poza tym. Jadiernow przesunął dłonią po twarzy. – Cóż… Obawiam się, że była to tylko przykrywka. Na użytek reszty personelu – wyjaśnił. – Nasz projekt zakładał badanie osobników, którzy przyjęli nadprogramową dawkę

PODIUM LS - MIEJSCE I

promieni, a mimo to udało się im wyzdrowieć . Jednak już na etapie tablicy i kredy NCE zażądało dzieci, żeby móc badać zmiany rozwojowe. Zawsze myśleli dziesięć lat w przód – mruknął z przekąsem. – No i, jak się zapewne domyślasz, wszelkie moje ewentualne protesty spełzły na niczym. – Na czym polegała terapia? Jadiernow uśmiechnął się pod nosem. Na chwilę powrócił umysłem do gmachów MGU, do krótkiego okresu wykładania atomistyki, gdy wciąż jeszcze znajdował się na ścieżce Prometeusza… A teraz, proszę. Zapędzony do blaszanego garażu nuklearny guru, wykładający z katedry ogrodowych mebli. – Eksperyment zakładał wszczepianie kapsuł z izotopem ksenon–135 – powiedział w końcu. – Nazywa się go trucizną reaktorową, gdyż pochłania wolne neutrony. Chcieliśmy w ten sposób zapobiec tak zwanej aktywacji neutronowej, w wyniku której ludzkie tkanki mogą zmienić się w radioaktywne izotopy. – Uniósł do światła własną dłoń, groteskowo przeżartą i odbarwioną. – Zdarza się to często podczas awarii reaktorów. Ogólnie rzecz biorąc, ludzie nie lubią słuchać , że ich ukochane auto daje im raka i uszkadza organy. A więc, w celu uspokojenia nastrojów społecznych, NCE zainicjowało Dzieci Atomu. Nowe pokolenie bezpiecznych kierowców. Jedna, wielka, nuklearna rodzina. Michał spoglądał na niego, pocierając skronie. Chyba zrobiło mu się słabo. Jadiernow wcale się nie dziwił. Kątem oka wciąż wychwytywał karcące spojrzenie Prometeusza, wybijające go z równowagi. – Co za ponury absurd – stwierdził chłopak, opierając się dłonią o blaszaną ścianę. – To wszystko tylko po to, żeby móc dalej rozbijać się w nuklearnych autach? Dlaczego po prostu nie jeździć autem na benzynę, jak to robią na Bliskim Wschodzie? Albo na ogniwa słoneczne? Czemu musimy truć się promieniowaniem i szukać na nie odtrutki, zamiast nie truć się od początku? – Profesor nie czuł się zobligowany, żeby odpowiedzieć . – Ale nie. Wypadki zakrywamy kopułami, ludzi zapędzamy do kwarantanny. I ot, problem rozwiązany. Zamiecione pod dywan. – Atom to przyszłość, chłopcze – nie

75


PODIUM LS - MIEJSCE I

zgodził się Jadiernow. – To zawsze była przyszłość. Tyle że ktoś, gdzieś, za nas zdecydował o jej kształcie w bardzo niekorzystny sposób. Atomowy Boom nigdy nie powinien był dojść do skutku. Samochody z reaktorem, liczniki Geigera w każdym domu, kilometrowe składowiska odpadów – to wszystko nie powinno nigdy istnieć! A jednak zaistniało. Ford nigdy nie porzucił projektu Nucleona. Naukowcy prześcigali się w coraz mniejszych i coraz wydajniejszych reaktorach. NewClear Electronics wprowadziło niezastąpiony standard. Coś, co powinno nam zająć dwa wieki ostrożnego planowania, ścisnęliśmy do pięćdziesięciu lat! – Długie mówienie zmęczyło go nieco. Przerwał i uspokoił oddech. A potem podjął dalej: – Szukałeś odpowiedzi, jak bardzo uszkodził cię atom? Nie mam na to odpowiedzi, mój chłopcze. Bardziej niż wszystkich? Mniej niż większość? Kto to wie. – Pogładził kciukiem martwą tkankę dłoni. – Za kilka pokoleń i tak nie będziemy mieć tego problemu. Fala bezpłodności zabije nas prędzej czy później. Ale jestem pewny, że „Oni” już o tym wiedzą. Michał Pokorski milczał, zamyślony, drapiąc się nerwowo po szczepionce. Po znamieniu Dziecka Atomu. Bał się. Widać to była na pierwszy rzut oka. Rak, promieniowanie, eksperymenty, reaktory – coś w samej strukturze tego nie najlepszego ze światów przerażało go śmiertelnie. Jadiernow chciałby zrobić dla niego więcej, ale pojęcia nie miał, co. Być może istniała jeszcze nadzieja? Dawno już przestał myśleć w kategoriach naiwnych ideałów, ale może powinien spróbować? Jednak, z drugiej strony, sprzeciwić się NCE oznaczało śmierć. Dranie nie wahali się ani sekundy, żeby wcisnąć w łapę unijnych komitetów walizki pełne euro za przeoczenie dzieci w komorze gorąca. Ani by się obejrzał, a rozkładałby się razem z uranowymi odpadkami w betonowym grobie jakiegoś składowiska. Jego znużony wzrok padł na biurko. Dozymetr Michała pokazywał nieznaczne promieniowanie, pewnie emanujące od samego Jadiernowa, który babrał się przy minireaktorze fiata. Butelka wódki wchłaniała kwanty ciepła, pokrywając się z wolna perspiracją. Telefon wyświetlał godzinę – 18:37. I wtem jego niegdyś genialny umysł raz

76

jeszcze popisał się iście atomową reakcją: – Komórka – powiedział wolno, podnosząc ją z blatu. – Masz na niej dyktafon? Mimo oczywistej rezygnacji, Michał wykrzesał z siebie dość energii, by spojrzeć na niego jak na dinozaura. – To smartfon. Ma dostęp do sieci, kamerę, aparat, GPS, gry, licznik Geigera… – Tak, tak, amerykańska automata do wiązania krawata – rymnął ironicznie profesor. – Pytałem, czy jest dyktafon? – Jasne, że jest. – I wszyscy na pewno myślą, że zginąłem w tym fiaciku? – Sam w to uwierzyłem – przyznał Michał. – Gdybym wszędzie nie nosił ze sobą dozymetru, za nic bym pana nie znalazł. Do czego pan zmierza, profesorze? Jadiernow z uśmiechem oddał mu komórkę. – No to uruchom to ustrojstwo. Nagramy im moją przedśmiertną wiadomość. Nie ma co tak siedzieć z zasępioną miną. Może uda się nam jeszcze coś uratować. A Prometeusz patrzył na profesora ze ściany. Już nie skrzywiony, a przyjaźnie uśmiechnięty. 4. Głęboki oddech Rakietowi Chłopcy siedzieli przy barze, wgapieni w telewizor za jego plecami. Była niedziela, nieco po szóstej i większość klientów opuściła już „Piwny Schron”. Metal przysypiał na ramieniu Zubera, który prawie na ślepo majstrował przy modułach sterowniczych dżetpaka. Ryży dogorywał pod kurhanem zużytych chusteczek. Pyliła brzoza, jego odwieczny wróg. Dwa stołki dalej Królik sączył tanie wino jak najlepszego merlota, czekając na prognozę pogody. To jest, dokładniej mówiąc, na prezenterkę. – … ogłosił daleko idące plany przerabiania niektórych elektrowni nuklearnych na geotermalne, do tej pory skutecznie wyciszane przez NCE. Zważywszy jednak, iż blisko 75 procent elektrowni krajów rozwiniętych jest właśnie atomowa, byłby to wciąż zaledwie niewielki procent odratowanej energii. Michał słuchał porannych wiadomości


jednym uchem, przecierając kontuar. W milczeniu wspominał ostatni list od profesora. Jadiernow wciąż pozostawał w ukryciu, planował jednak wkrótce przedostać się na wschód, do rodziny. Bezpieczny za tarczą aktu zgonu, skrzywdzony idealista wreszcie wyrywał się ze szponów korporacji. Michał nie mógł mieć mu tego za złe, choć musiał przyznać, że trochę mu zazdrościł. – Giełda – ogłosił spiker, szeleszcząc notatkami. – Akcje NewClear Electronics w ciągłym spadku od czasu „Afery Dzieci Atomu”. Rzecznik departamentu medycznego korporacji, Walter Neumann, odmawia składania oświadczeń. Tymczasem wczoraj po południu wpłynął oficjalny akt oskarżenia do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu… Michał usłyszał skrzypnięcie drzwi. Uniósł głowę i uśmiechnął się szeroko. Do pubu pewnym krokiem weszła Katarzyna, jak zwykle w masce przeciwgazowej na twarzy. Poznał jednak po jej sprężystych ruchach, że jest bardziej niż zadowolona. Nie było czemu się dziwić: oto doczekała się wreszcie upadku nuklearnego monstrum, dławiącego Matkę Ziemię. – Ekhm, chłopaki – mruknął do Rakietowych, wyciągając spod baru parę butelek wina. – Nie moglibyście przenieść się gdzieś na klatkę? I tak już czas zamykać , a chciałbym zamienić z nią jeszcze parę słów. Ryży obejrzał się na Katarzynę, po czym spróbował dyskretnie stuknąć się w nabrzmiały nos, ale zamiast tego sprzedał sobie płaskiego. – Jasna sprawa, Misiek – mruknął Królik, bezkarnie gapiąc się w biust dziewczyny. Metal zachrapał, poderwał się gwałtownie na nogi i wytoczył z pubu jak zombi. Rakietowi Chłopcy, dzwoniąc butelkami i targając za sobą dżetpaki, podążyli za nim. Zostawili po sobie dzikie pobojowisko szklanek, kufli, butelek, niedopałków i chusteczek. – Złote chłopaki – mruknął z niesmakiem Michał. Wtem coś zasłoniło mu widok na bałagan. – Chciałabym, żebyś to przeczytał – oznajmiła Katarzyna, podsuwając mu pod nos pomiętą kartkę w kratkę. Michał westchnął

PODIUM LS - MIEJSCE I

ostentacyjnie. – Kolejne dokumenty? Ostatni spowodował chyba wystarczająco wiele problemów. Chyba że skala światowa to dla ciebie za mało… Maska przeciwgazowa zasyczała w westchnieniu. – Po prostu przeczytaj. Posłusznie rozwinął kartkę. Była to garść chaotycznych notatek. Michał natychmiast zauważył swoje nazwisko, a także imiona rodziców i stary adres, zapisane powyżej. Kreska w dół prowadziła do uwagi „19.10.1990 – Mój wypadek, 5 dzieci napromieniowane” i poniżej: „4 dekontaminacja, w domach, zdrowe”. Linia pozioma wiodła do adresu kliniki pod Warszawą, otoczonego znakami zapytania. Gdzieś przewijała się nazwa NewClear Electronics i komentarz: „Eksperymenty?”, a pod spodem, już innym charakterem pisma, ktoś zapisał nazwisko profesora Pawła Ilicza Jadiernowa. Michał uniósł wzrok znad kartki i spojrzał pytająco na Katarzynę. – Te notatki należały do mojego ojca – wyjaśniła poważnym głosem. – Dwadzieścia dwa lata temu mój ojciec, Henryk Wagner, miał wypadek w pobliżu placu zabaw. Awarię reaktora spowodował uszkodzony system chłodzenia, produkcji, rzecz jasna, NCE. Ojciec długo nie mógł się po tym pozbierać , postanowił jednak w końcu odwiedzić rodziny napromieniowanych w tym nieszczęsnym incydencie dzieci. – Katarzyna wzięła schemat z jego dłoni i położyła go na blacie. – Niestety. – Stuknęła w jego imię. – Jedno z tych dzieci zabrano do odległej kliniki, o której nikt wcześniej nie słyszał. Nie mogli go odwiedzać ani rodzice, ani – tym bardziej – mój ojciec. Był już gotów się poddać i zostawić piąte dziecko w spokoju, gdy usłyszał pewne… niepokojące plotki od personelu kliniki. – „Eksperymenty” – odczytał cicho Michał. Katarzyna skinęła głową. – Henryk czuł się osobiście odpowiedzialny za stan tego dziecka. Ciebie. – Położyła dłoń na jego drżącej ręce. Była bardzo gładka i ciepła jak słońce, które migotało gdzieś za oknem. – Desperacko szukał odpowiedzi,

77


PODIUM LS - MIEJSCE I

ale wszędzie zamykano mu drzwi przed nosem. Wiesz jak to jest, spiskowcy nigdy nie cieszą się wielkim uznaniem. Zanim ciebie samego wypisano ze szpitala, twoi rodzice uważali go za chorego na umyśle. Nigdy nie dopuścili go blisko ciebie. Michał uśmiechnął się smutno, wpatrzony w podłogę. Dziwnie było stać tak i słuchać tej historii; opowiadania o utrudzonym człowieku, który walczył o prawdę. I to z jego powodu. – Pamiętam go teraz – oznajmił, pociągając nosem. – Siedziałem na ławce pod szkołą. Bałem się mojej klasy, bo byłem od nich całe sześć lat starszy. Nie wiedziałem, jak zareagują. Twój ojciec podszedł, żeby ze mną porozmawiać. – Nawet nie zauważył, kiedy kilka łez spłynęło mu po policzku. – Musiał szukać okazji, żeby wypytać mnie o klinikę, ale gdy tylko dowiedział się, co mnie gnębi, nie wspomniał o tym ani słowem. Zaprowadził mnie za rękę pod same drzwi klasy. Tego dnia poznałem chłopaków. – Zaśmiał się, wskazując na drzwi, przez które jeszcze przez chwilą wyszli Rakietowi Chłopcy. – I wszystko się zmieniło. – Mówił mi o tym przed śmiercią – wspomniała cicho Katarzyna. Michał zrozumiał, że i ona, pod maską, płacze ze wzrusze-

78

nia. – Do końca życia nie ustał w próbach ujawnienia prawdy. A kiedy już nie mógł tego zrobić, przejęłam po nim tę misję. Powiedziałam ci, że pracuję dla zaniepokojonej grupy zielonych – zachichotała stłumionym głosem. – Kto by pomyślał, że z drobną pomocą dwuosobowa grupa obali nuklearną korporację. Michał czule ścisnął jej dłoń. – Ale udało ci się. – Udało mi się – powtórzyła jak echo. – I teraz, nareszcie, mogę swobodnie odetchnąć. Wyrwała się z jego uścisku i sięgnęła do maski. Płynnym ruchem zerwała ją z twarzy, odsłaniając oblicze. Nawet z zaczerwienionymi od płaczu oczami, spodobała mu się od razu. Oczy miała jasne jak gwiazdy, nosek wojowniczo zadarty, uśmiech – jednocześnie ciepły i lekko zadziorny. Promienie słońca zajrzały przez piwniczne, witrażowe okienko, podświetlając jej włosy jak boski nimb. Zdecydowanym ruchem położyła maskę na barze. Michał zdjął przez szyję łańcuszek i położył obok swój medyczny dozymetr. Uśmiechnęli się do siebie. Nie potrzebowali słów. Liczniki Geigera na ścianie wskazywały zero jednostek.


C

zy mogłabym prosić o autograf? – Usłyszał nieśmiałe pytanie w trakcie picia popołudniowej kawy. Odkąd skończyła się wojna, co niedzielę odwiedzał kawiarnię. Najpierw z Basią, potem wspólnie z dziećmi, a jeszcze później jeszcze z ich narzeczonymi. Teraz przychodził sam: dzieci miały już swoje dzieci, własne problemy i wyprowadziły się z rodzinnej Warszawy, a u Basi wykryto nowotwór. Jednak pomimo braku towarzystwa, nie mógł sobie odmówić wypicia kawy w niedzielne popołudnie. W przeciwnym razie cały tydzień nie zostałby uznany za udany. Ten zwyczaj jeszcze mu się nie znudził, a kawa ciągle smakowała tak samo. Spojrzał przed siebie. Nachylała się nad nim młoda dziewczyna. Zgadywał, że chodziła do szkoły średniej. W lewej ręce trzymała długopis, drugą podtykała mu pod nos otwarty na pierwszej stronie tomik poezji. Tomik jego poezji: najnowsze dziełko, które wydał stosunkowo niedawno. Tomik ten spotkał się z uznaniem krytyki, ale musi przeleżeć jeszcze kilkanaście lat, by można było zrozumieć jego przesłanie. Trzeba czasu, by ludzie prawdziwie go docenili. Wciąż najchętniej czytano wiersze wydane jeszcze w czasie wojny. Był już stary, ułomny i nie mógł pisać bez okularów na nosie. Kiedy miał dwadzieścia lat wyglądał zupełnie inaczej, ale to chyba naturalny stan rzeczy: ludzie się starzeją i zmieniają nie do poznania. Udało mu się przeżyć wojnę, Basi także. Obiecał sobie, że już nigdy nie powróci do tej tematyki – do tego całego katastrofizmu i apokalipsy. Lata wyrwane z życiorysu włożył do szuflady i przykrył stertą spraw pilniejszych, by o tym nie myśleć, by nie wspominać, aby nie rozdrapywać zagojonych już ran. Pisał wiele i o wielu rzeczach, ale nie o wojnie. Przez tyle lat trzymał się dzielnie swojego postanowienia, że już przestano się domagać od niego rozrachunku z przeszłością, którą, zdawałoby się, oddzielił czarną, grubą krechą. I chyba z tego powodu jego nowy tomik wywoływał żywe emocje, choć nie tyle sensacji, ile zdziwienia.

PODIUM LS - WYRÓŻNIENIE AGNIESZKA KAMIŃSKA

- BRAK TYTUŁU -

Musiał powrócić. Nie robił tego dla popularności czy krytyki. Jedyną osobą, dla której zdecydował się napisać, był on sam. Myślał, że uwolni się od przeczucia, które towarzyszyło mu od dawna. Początkowo nie zwracał na nie uwagi, ale w miarę jak się starzał, ono rosło w siłę, nie dając mu normalnie żyć. U schyłku życia, opuszczony przez najbliższych, coraz więcej o tym rozmyślał. Nie potrafił odpędzić od siebie wrażenia, że nie jest we właściwym czasie, we właściwym miejscu. Dawno temu coś powinno się zakończyć, ale trwa nadal. Ktoś czegoś nie zrobił i to wykoleiło całą historię. Coś się nie zdarzyło, więc on nadal żyje. Całe przesłanie tomiku leżało pod gruzami budynków, które nie zostały zburzone. Kamień dalej leży na kamieniu, prężąc się dumnie, na przekór historii. Próbował ułożyć sobie życie. Jeździł z rodziną w góry i nad morze, a nawet i za granicę. Pisał wiersze i wydawał kolejne tomiki. Udzielał wywiadów, jego poezja trafiała do szkół, a jemu samemu wróżono Nobla. Jednak to przeczucie uczepiło się go, jak nieznośny rzep. Miał wrażenie, że przeżył o pięćdziesiąt lat za dużo. Pół wieku podarowane w nagrodę albo za karę. Serce wciąż mu biło, coraz słabiej, ale jednak dalej biło. Wydając nowy tomik, złamał swoją obietnicę i prawdę mówiąc, nie żałował tego. Pisząc, powracał do czasów, które zostawił na długi czas w zapomnieniu. Znowu poruszał się w poczerniałych od dymu uliczkach, znowu jego plecy oblewał zimny pot. Wracał do źródeł, choć to już nie była ta sama rzeka – napłynęły do niej nowe, nieznane wody. Wierzył, że w ten sposób ułaskawi bestię, która śledziła go i psuła mu życie. Dosypał do filiżanki łyżeczkę cukru. Jeszcze nie tak dawno sprzedawano go na kartki i musiał wtedy zrezygnować ze słodzenia kawy. Jego życie wcale nie było złe. Nie twierdził, że źle wykorzystał dany mu czas. Jednak czegoś mu w nim brakowało. Przeżył osiemdziesiąt lat, piękny wiek, ale co z tego? Napisał ileś tam wierszy, ale czy kogoś to poruszy? Czy to był

79


PODIUM LS - WYRÓŻNIENIE

punkt kulminacyjny, do którego zmierzał? A co, jeśli przespał ten moment? Czuł, że nie powinno tak być. Pociągnął łyk kawy i odpowiedział uprzejmie, jak na warszawiaka przystało: - Proszę bardzo. Podpisał się podpisem wypracowanym przez całe życie, prosto i z klasą: „Krzysztof Kamil Baczyński”. *** Jakże miło spojrzeć znowu na wolną Warszawę. Jakże przyjemnie robi się na sercu, kiedy widzi się polskie nazwy ulic, kiedy znowu słyszy się zakazane piosenki. Wszędzie powiewały flagi: biało – czerwone. Na placach tłum gromadził się i palił portrety Hitlera. Popiół unosił się w górę. Przez szare chmury przebijały się promienie słoneczne i rozświetlały twarze przechodniów, którzy wreszcie zaczęli się uśmiechać. Kiedy tuman opadnie, rozpoczną się porządki i wszyscy powrócą do stanu szczęśliwości, jakby wycięto z ich świadomości ostatnie pięć lat życia. Tadek, Staszek i Janek zdążali na domówkę, by wspólnie ze znajomymi uczcić czas wolności. Młodzi, dziarscy i rozpromienieni jak reszta miasta, ale był ku temu powód. Wreszcie, po warszawsku, mogli strzelić setkę i pogadać o dawnych czasach. Mogłoby się wydawać, że wojna odcisnęła piętno w ich umysłach, ale do takiego wniosku jeszcze zdążą dojść w ciągu swojego życia. Trwał jeszcze sierpień. W ostatnie dni wakacji nikt nie myśli o sprawach poważnych, a tym bardziej, jeśli są to pierwsze dni wolności. Opadł już bitewny pył, odjechały czołgi, odleciały samoloty, więc to odpowiedni czas, aby wziąć głęboki wdech i zachłysnąć się w swobodą, a potem zakasać rękawy i uczyć się żyć od nowa. - A pamiętacie Kryśkę Krahelską? – zagadnął Staszek, zawadiacko zaciągając się papierosem. – Spotkałem ją wczoraj. Ja nie wiem, jak to jest, ale po wojnie jest jeszcze lepsza, niż przed. - Grunt, że udało się jej przeżyć. – westchnął Tadek. – Jak i nam. – dodał po chwili. – Wreszcie skończyło się to wszystko. - A teraz Szkopy dostaną za swoje. – Staszek zaśmiał się głośno i tak szeroko, że omal nie połknął papierosa.

80

Janek szedł nieco z tyłu, ze spuszczoną głową. Trzymał ręce w kieszeniach spodni i milczał. Staszek ciągnął dalej: - Jutro idę odbudowywać sąsiednią kamienicę. Jak Szkopy zbombardowali we wrześniu, to tak nikt tego nie ruszał przez pięć lat. A gdyk skończymy, to weźmiemy się za sąsiednią ulicę i jeszcze kilka kamienic. Jeśli się sprężymy, to za rok, za dwa: Warszawa jak z widokówki, ładniejsza niż przed wojną. Dołączysz do nas, Tadek? - Pewnie. - A ty, Janek? Chłopak spojrzał na nich i wzruszył ramionami. Od pewnego czasu stał się bardziej drażliwy, jakby cały czas koszula gryzła go w kark. Zamiast cieszyć się z wolności, on spuszczał nos na kwintę. Zrobił się bardziej markotny. Podpytywano się go, czy coś się stało, ale on odpowiadał szybko i bez namysłu, plącząc się w słowach oraz jąkając tak, że w końcu nikt nie rozumiał, o co mu chodziło. - To nie tak powinno wyglądać – stęknął, wychylając kolejny kieliszek. W gronie znajomych wódeczka rozwiązała mu nieco język. Kiedy wszyscy inni zajmowali się sobą, Tadek usiadł przy nim, szturchnął go w plecy i spytał, skąd ten podły nastrój. - Jak ja spojrzę w oczy rodzicom, dziadkom? Jak „Czarnemu” i „Hance”? Powiedz mi: jak? – pytał rozgorączkowany, a pot spływał po jego czole. Tak właściwie to Tadek nie wiedział, co powinien mu odpowiedzieć, tak, aby go nie urazić. Może to była przelotna chandra, przecież Janek nie należał do wiecznie niezadowolonych z życia gburów. Znali się tyle lat, a nawet i on nie potrafił zgłębić, co uroiło się w jego głowie. - Spokojnie, oni już nie żyją. - Właśnie! Nie żyją! A ja żyję. Powiedz mi: dlaczego? – Janek dolał sobie jeszcze trochę wódki. – Albo nie mów. - Nie zadawaj głupich pytań. – Staszek postawił obok swój kieliszek, wyczuwając zbliżającą się kolejkę. – Teraz mi polej, a jutro zarzucasz kosz na plecy i pomagasz gruz nosić. Żyjesz, by podnieść z ruiny to nieszczęsne miasto. - Ty nie rozumiesz nic. Sami powinniśmy odbić


miasto, a nie czekać aż to zrobią za nas inni. Dać światu znać, że tu jesteśmy. A nam zbrakło odwagi. I co pokazaliśmy? - A co mieliśmy pokazać? – Staszek przyjrzał się Jankowi uważnie, ani trochę nie ukrywając zdziwienia. Co pokazali? Janek wziął wdech, głęboki, lecz nie wydusił z siebie ani słowa. Wykrzywił usta, chciał coś powiedzieć, ale nie starczyło mu siły, by wprawić w ruch język i krtań. Wojna się skończyła, a on wciąż toczył bój, choć nie musiał. W myślach ścierały się racje, argumenty, wspomnienia i emocje, wygrywając, przegrywając, remisując, stając w szranki i okładając się pięściami. Tej walki nie było końca. Co on im powie? Czy oni mogą go zrozumieć? Przecież widzi, że patrzą się na niego jak na kretyna, nie jak na dobrego znajomego. W końcu Janek nie odpowiedział już nic. Do rana nie pisnął ani słowa, a następnego dnia przystawił sobie pistolet do czoła. Wtedy, na domówce, Tadek spotkał go po raz ostatni. Janek strzelił sobie w łeb i właściwie nikt nie wiedział dlaczego. *** - Widziałeś ten film o Szpilmanie? - „Pianistę”?. Leciał ostatnio w telewizji. Nawet mi się podobał. - Mnie niezbyt. Brakowało mi w nim czegoś. - Ja bym zmienił końcówkę. - Tia… Zakończenie bardzo mnie rozczarowało. - A co było na koniec? Zasnąłem w połowie filmu i obudziłem się dopiero na napisach końcowych. Ostatnie, co pamiętam, to jak już był poza gettem i uciekł z mieszkania, gdy przyłapano go, że jest Żydem. - Tak, a potem jeszcze trochę pobłąkał się po Warszawie, szukając schronienia. - I co dalej? - Jak to: co dalej? Czego się spodziewasz? Przyszła armia, przepędziła nazistów i wyzwoliła Warszawę. - To tyle? - Jeszcze było pokazane, jak Szpilman gra na fortepianie, już po wojnie. I dano napisy. - Lipa, myślałem, że coś mnie ominęło. - Nic nie poradzisz, to życie napisało ten scenariusz. Może dlatego „Pianista” dostał tylko Oscara za aktora.

PODIUM LS - WYRÓŻNIENIE

- Szkoda. Mi brakowało czegoś, co by pokazało całą tę demoniczność wojny, że to był czas apokalipsy, takie tam. Na przykład, ujęcie jak Szpilman idzie przez zniszczone miasto. Wszędzie wokół niego ruiny i zgliszcza, a on idzie, niepewny jutra. To by było epickie. Nic wokół niego nie ma – żadnej przyjaznej duszy. Tylko on i wrak miasta… - Co ty bredzisz? To by bardziej przypominało film science – fiction, a nie biograficzny… - …aż wreszcie znajduje go jakiś Niemiec i Szpilman mu gra na fortepianie. Przypomina sobie wtedy, kim naprawdę jest. Zdaje sobie sprawę, jak bardzo go odmieniła wojna. Jednak, jedno pozostaje niezmienne: jest pianistą i będzie kochał muzykę, nie bacząc, co się dzieje wokół niego. - Tak, to by było coś. *** Wieczorami robiło się coraz chłodniej, chociaż trwał jeszcze sierpień. Tadzik wracał do domu po ciężkich godzinach w pracy, żałując, że nie wziął ze sobą ciepłego swetra. Przechodził przez Plac Defilad. Pamiętał, jak kilka lat temu papież wygłaszał tu homilię. Przyszły tłumy ludzi, choć nie spodziewano się aż tylu. Człowiek stał przy człowieku, by zobaczyć Polaka w białej sutannie. Papież mówił z mocą i wiarą. Potem przyszła sroga zima, a na ulice wyjechały czołgi. Teraz wiało tu pustką. Po wojnie szybko podreperowano zniszczone kamienice, a kiedy zamieciono z ulic cały gruz i zbrakło już budynków do odbudowywania, zaczęto wznosić betonowe, złudnie nowoczesne blokowiska. Miasto rozwinęło się nie do poznania, przyrównywano je do kapitalistycznych stolic Zachodu, nazywano nawet Czerwonym Paryżem. Górująca nad nim szara wieża przypominała mieszkańcom o zażyłej przyjaźni ze wschodnim sąsiadem. Doskonale pamiętał, jak ją wznoszono, piętro po piętrze. Zupełnie jakby to było wczoraj, ale już minęły prawie trzy dekady. Krótko przed tym ostatni raz widział Tadka. Co się z nim działo od tego czasu? Wolał się nie zastanawiać. Mogło mieć to związek z jego działalnością w czasie wojny, ale nawiązywanie do przeszłości ostatnio bywało groźne. On sam, Tadeusz, dla przyjaciół Tadzik, przeżył, czuł się świetnie i dorobił trójki dzieci.

81


PODIUM LS - WYRÓŻNIENIE

Przecież przez przypadek mogła go trafić kula lub udusić gaz. W czasie wojny udało mu się uniknąć głupiej śmierci i robił to dalej, w nowej, zaczerwienionej rzeczywistości. Jedynie czasami łapał się na tym, że zastanawiał się, co chciał powiedzieć Janek, zanim zginął. Wstrząsnęła nim ta wiadomość i długo nie mógł tego pojąć. Właściwie, nawet teraz nie do końca to rozumiał. Powoli rozważając ostatnie słowa przyjaciela, mozolnie dochodził do szokujących wniosków, których bał się przyjąć do świadomości, a tym bardziej wypowiedzieć na głos. Jednak może Janek miał rację. Może postąpili nie tak, jak powinni? To przychodziło z czasem, w miarę jak wokół oczu gromadziło się coraz więcej zmarszczek, a na głowie ostawało się coraz mniej włosów. Mimo obowiązków w pracy i w domu, zaprzątał głowę rozmyślaniami. Czasy młodości odchodziły w niepamięć, ale to właśnie jemu nie pozwalały zapomnieć. Nie, to nie tak, że spędził ją źle. Robił to, co inni młodzi ludzie – pił, śpiewał i kochał się. Dręczyło go raczej to, czy tkwił w niej jakiś cel? Czy musiał skończyć jako szary obywatel, codziennie wypełniający ten sam schemat? Może był potrzebny kiedy indziej, ale w ostatniej chwili nie zawołano go, może przez to nie wypełnił swego przeznaczenia i męczył się teraz z samym sobą. Na co dzień nie zdawał sobie sprawy z tego, jak go to osłabia. Był zbyt pochłonięty pracą, wycieńczała go rodzina i absurd życia. Dopiero wieczorami, wracając do domu, mógł na spokojnie wszystko przemyśleć. Przez cały dzień odkładał wspomnienia i wszelakie refleksje, które układały się w ogromną stertę spraw wartych poświęcenia chociaż chwili. Dopiero wieczorami, kiedy towarzyszył mu jedynie jego cień i myśli, wtedy zanurzał się w otchłań rozmyślań, próbując się z nimi uporać. Nie dawał mu spokoju, ten Janek. Codziennie błyskała przed oczami jego twarz. Nie zapamiętał go takim jakim był naprawdę – radosnym i gadatliwym, tylko raczej posępnym i zrozpaczonym – jak ostatnim razem, kiedy go widział. Jego słowa dzwoniły mu w uszach, a on nie mógł ich niczym zagłuszyć. Już sam nie wiedział, kto miał rację: czy oni –

82

ci, którzy żyli, czy ci co umarli. Czy Warszawa rzeczywiście zrobiła dobrze witając armię ze Wschodu biało – czerwonymi flagami? Kto to mógł wiedzieć? Zresztą, co mogli zrobić innego w tej sytuacji? Przecież w innych miastach również nie działo się nic godnego uwagi. Jedna armia uciekała, a zastępowała ją inna, różniąca się mundurami. Czego można było od nich wymagać? Co mogli zrobić wtedy? Chwycić za karabiny, których brakowało? Wysadzać czołgi koktajlami Mołotowa domowej roboty? Rzucać kamieniami w esesmanów? To, co zrobiono w getcie, postawiło włosy na głowie każdemu Aryjczykowi, który mieszkał z dala od żydowskiej dzielnicy i nie widział walk, jakie toczyły się po drugiej stronie muru. Pamiętał, jak poszedł tam z Tadkiem, aby dalej odbudowywać, ale nie było co. Środek miasta doszczętnie zrównany z ziemią, istny pomnik potęgi i siły rasy panów. Wszystko trzeba było postawić od nowa. Gdyby warszawiacy ośmielili się podnieść rękę, jak tamci, Hitler nie omieszkałby wymazać miasta z wszelkich światowych map. Zostawmy jednak przeszłość samą sobie, już za późno na nanoszenie poprawek. Teraz pozostaje pytanie: co na to powiedzą jego dzieci? Może nie będą tym zainteresowane, co pozwoli mu uniknąć jakichkolwiek zawstydzających tłumaczeń. Jego prawnukowie będą się uczyć na lekcjach historii, że w czterdziestym trzecim wybuchło powstanie w getcie warszawskim, a już rok później miasto było wyzwolone. Nie brzmi to najlepiej – pomyślał. Czegoś brakowało w tym wszystkim. Nie dawało mu to spokoju. Gdyby mógł, chętnie zapełniłby tę lukę. Jednak nawet nie wiedział czym i chyba to drażniło go najbardziej. *** Czekała na koleżankę. Umówiły się przy fontannie w Ogrodzie Saskim. Przycupnęła na ławce, kojąc wzrok wszędobylską zielenią. Pogoda była wręcz wyborna jak na tę porę roku. Słońce przyjemnie grzało plecy, a wiatr orzeźwiał twarz. Korony drzew wypełniał ptasi śpiew, alejkami dreptały pary zakochanych oraz matki pchające wózki z dziećmi.


Gałęzie pochylały się ku nim, a posadzone w grządce tulipany kłaniały się przechodniom. Naprawdę, nigdzie w Warszawie nie można znaleźć drugiego tak czarującego miejsca jak Ogród Saski. Fontanna wystrzeliwała wodę, którą próbowały złapać jakieś dzieciaki. Po chwili ustawiły się w nierównym rządku, chcąc jak najlepiej wypełnić polecenie nauczycielki oprowadzającej je po Warszawie. Następnie pomaszerowały w stronę białej bryły widocznej zza drzew, znajdującej się na końcu alejki – do Pałacu Saskiego. Lubiła to miejsce, ale miała wrażenie, że nie wszystko jest na swoim miejscu. Może rzeźby były ustawione w złej kolejności albo woda w fontannie powinna być nieco czystsza. Coś jej przeszkadzało, czegoś nie powinno być. To dziwne, bo przecież nic nie można tu zmienić, wszystko było potrzebne. Spoglądała ku białej bryle pałacu i czuła, że tego akurat nie mogło zabraknąć. Warszawa wyglądałaby okropnie bez Zamku Królewskiego, bez Łazienek i tych wszystkich starych, zabytkowych kamieniczek. I Pałacu Saskiego, oczywiście. Byłaby po prostu, obskurną mieściną, pełną szarych blokowisk. Straciłaby cały swój urok. Samo południe. W Saskim Ogrodzie panował błogi spokój. Czekała na koleżankę, która się spóźniała. Uśmiech na ustach przysłaniał wszystkie myśli, które zżerały ją od środka. Teraz dopiero wyobraziła sobie brzydką, szarą, śmierdzącą stolicę. To by było zbyt frustrujące, zrównać to piękne miasto z ziemią, a potem nieudolnie je rekonstruować. Jednak co z tego, że mają te wszystkie zabytki? Wydawało się, że wtedy, w czasie wojny, utracono coś ważniejszego niż kilkusetletnie budynki. Czy taka Warszawa ma swoją duszę, czy czas pokazał, iż ma honor, czy wyszła z twarzą? Czy będą o niej mówić, że była tylko ładna, czy raczej bohaterska? Wszystko było już w porządku. Ptaki śpiewały, dzieciaki krzyczały, a fontanna wystrzeliwała w górę. Wszystko stało na swoim miejscu, w należytym porządku, chociaż…jakoś inaczej. *** Tadeusz, lat osiemdziesiąt dwa, leżał, przykryty dwiema warstwami koców i kołder, odlicza-

PODIUM LS - WYRÓŻNIENIE

jąc liczbę oddechów jaka mu pozostała. Przegrał walkę z chorobą. Warszawiak od pokoleń, dlatego musiał pożegnać się ze swoją kamienicą. Wrócił do domowego zacisza, by umrzeć jak przodkowie, w mieszkaniu, które pamiętało, jak odchodzili jego rodzice, dziadkowie i prababka. Teraz przyszła kolej na niego. - Słuchaj tato. – U wezgłowia łóżka siedziała jego synowa, mierząc mu temperaturę. – Wiesz, że w każdej chwili możemy wrócić do szpitala. - Nie – powiedział stanowczo, mimo chrypy. – Żyłem wystarczająco długo, zbyt długo. Powinienem był umrzeć jeszcze w czasie wojny. Odwrócił się w stronę krewnych, którzy przyszli ujrzeć, jak wyglądają ostatnie chwile umierającego. Zgromadziła się liczna grupa: młodzi, starzy, ale głównie ci w średnim wieku. Wypełniali cały pokój, przez co panowała w nim duchota. Po co właściwie przyszli? Na pewno z ciekawości, przecież nie z szacunku. Nie znosili go za życia, zatem dlaczego mieliby go opłakiwać po śmierci? Na jego słowa powstało wśród nich wzburzenie. Pobladli i zaczęli gorączkowo szeptać między sobą. Nikt nie odważył się wypowiedzieć na głos ani jednego słowa. Przecież nie można drażnić umierającego. Jedynie synowa, reprezentant zgromadzonej tam rodziny, odezwała się: - Nie mów tak, tato. Nie możesz tak mówić. Tadeusz zamknął powieki. I ponownie je otworzył, podwyższając ciśnienie niektórym z krewniaków. - Nie, nie… nasze miejsce było przed barykadą, nie za. Co my w ogóle sobie myśleliśmy? - O czym ty mówisz? – pytali krewni między sobą. Tadeusz mówił sam do siebie: - Co na to powie historia? Umierał, świadomy tego, że nie wypełnił swojego przeznaczenia. Odkrył je za późno i teraz płaci za to straszliwą cenę. Czuł, jakby jego historia nie miała tytułu… albo nie, trochę inaczej, ale podobnie. Nie potrafił do końca sprecyzować, choć myślał nad tym drugą połowę swego życia. Trzeba mu to akurat wybaczyć choćby z tego względu, że to ostatnie podrygi jego umysłu. Powinien dokonać podsumowania żywota, spisać jakiś wzniosły i po-

83


PODIUM LS - WYRÓŻNIENIE

ruszający do łez testament, ale nie miał już na to siły. Z tych wszystkich lat najbardziej mu dokuczała pustka, która ciągnęła się od niego przez ostatnie półwiecze. Kładła się cieniem na resztę życia, odbierając wszelką radość, pozostawiając jedynie niepewność i zgorzknienie. Jakby pewnemu rozdziałowi odebrano puentę i nie potrafiono go należycie zakończyć: ciągnął się, wydawałoby się, że w nieskończoność, zupełnie pozbawiony sensu. Tadeusz umierał w ciepłym łóżku, później niż powinien. Rozejrzał się po mieszkaniu. Małe, ciasne, duszne. Nie lepiej było zrównać całą dzielnicę z ziemią, a na jej miejscu postawić betonowe płyty blokowisk? Następnie spojrzał na krewnych, którzy pochylali się nad nim. Chcieli przyjrzeć się dogasającym iskrom życia, tlącym się w jego oczach. - Przepraszam was – powiedział powoli, z trudem zbierając myśli. - Tato, nie masz za co… - Przepraszam, że w chwili próby nic nie zrobiliśmy. Nie wykorzystaliśmy żadnej z danych nam okazji. Może nie powinniśmy iść pod lufy czołgów, ale, to co zrobiliśmy… Przepraszam was za to. - A co zrobiliście? – Jeden z krewnych nie mógł powstrzymać się i zapytał . Reszta rodziny zadrżała. Czekali w zniecierpliwieniu, na to, co powie dalej, ale nie doczekali się. Odpowiedzi nie było. *** Pierwszy sierpnia. Środek lata, dość upalnie. Na pierwszej stronie gazety artykuł o kotku zdjętym z drzewa. W telewizji ludzie rozmawiają o tym, co jeść na śniadanie. Na ulicach

84

przechodnie podążają przed siebie, każdy w odmienną stronę i w tylko sobie wiadomym celu. Żadnych zniczy, żadnych tablic, żadnych wiązanek, żadnych uroczystości, żadnych syren i ani jednej minuty ciszy. Brak w radiu piosenek patriotycznych, w telewizji nie emitują dzisiaj dokumentów historycznych, a na ulicach nie mienią się biało – czerwone wieńce. Życie dwustu tysięcy ocalonych potoczyło się swoim własnym torem. Teraz miasto zasiedlają ich dzieci i wnukowie, kolejne pokolenie warszawiaków. Wieczorem pójdą do nocnych klubów, gdzie upiją się do nieprzytomności albo po prostu położą do wygrzanych łóżek i zasną, pod dachem przytulnych, starych kamienic. Nikt nie będzie udawać, że coś się stało, bo przecież nic się takiego nie zdarzyło. Może w tym tkwi problem. Niczego nie było. Ani czerwono – białych opasek, ani chłopaków biegających z karabinami, ani godziny „W”. Nic takiego się nie stało. Jutro będzie drugi sierpnia i nikt nie będzie odliczał sześćdziesięciu trzech dni. W gazetach znowu będą pisali o skandalu jakiejś roznegliżowanej piosenkarki, a w telewizji wyświetlą kolejny odcinek przygłupiego serialu. I wydaje się, że w wszystko jest w porządku, choć, mimo to, czegoś brakowało.


PODIUM LS - WYRÓŻNIENIE

GRZEGORZ BUKOWIECKI

L

NOWY, WSPANIAŁY ORLEAN

atarnie zgasły... Niech to szlag, znów nie ma prądu! Ten cholerny sztorm musiał uszkodzić którąś z elektrowni. Szykuje się kolejna czarna noc. Wszystko przez tych głupich mieszczuchów, którzy boją się ciemności... Zawsze, gdy jakiś cymbał w radiu zapowie burzę na morzu, w mieście zapalają się wszystkie lampy. Obciążenie linii jest tak wtedy wielkie, że wystarczy jedno uderzenie pioruna, by pogrążyć w ciemnościach połowę Nowego Orleanu... Miasto leży pogrążone w letargu, a tymczasem potwór szaleje i chłoszcze falami brzeg, domagając się pożywienia. To złudzenie, że w mroku jesteś bezpieczny. Tajemnicze oko dojrzy cię wszędzie. Ciemność nie jest żadną przeszkodą dla jego wzroku, więcej nawet: wysługuje się nią, by urzeczywistniać twoje najgorsze koszmary. Wiesz, że patrzy. Jego wzrok jest niczym długi, zimny stwór o wielu odnóżach, przesuwający się wzdłuż twojego kręgosłupa. Mimo to postanowiłem rzucić mu wyzwanie i przyzwyczaić się do mroku. Pewnego dnia schowałem wszystkie świeczki do szuflady, a klucz rzuciłem na szafę, tam, przy drzwiach. Czy zwyciężyłem? Nie wiem. W każdym razie, coś zaczęło dobierać się do moich snów. Wiem, że kiedy zamykam oczy i zasypiam, coś bada czułkami langusty kolejne stopnie mojej świadomości, a potem gmera w niej długo i boleśnie, tworząc z wyobraźni bezmyślną, wypaczoną układankę. Przepraszam, że się tak rozgaduję. Pewnie masz mnie za starego wariata, którym... którym właściwie jestem, ale nie zmienia to faktu, że z tamtego okna widziałem wiele rzeczy i jestem w stanie opowiedzieć ci o Nowym Orleanie więcej, niż ktokolwiek inny. Chodź, zobacz; jestem jednym z niewielu szczęśliwców, którzy posiadają widok na plac generała Lee. Wystarczy odsunąć firankę. Opowiem ci o mgle i o tym, skąd się bierze i co ona tutaj

oznacza, ale najpierw zrobię użytek z tego durnego klucza na szafie i pójdę po świeczki. Przyzwyczaiłem się do mroku, ale nie lubię gadać do kogoś i nie widzieć dokładnie jego twarzy; rozumiesz, muszę wiedzieć, czy bawią cię moje dowcipy. Łapiesz? He, he! Tutaj, do Nowego Orleanu, zawijają statki z całego świata. Kiedyś, zanim jeszcze poznałem George'a, należałem do załogi łajby o wdzięcznej nazwie „Aida”. Oficjalnie przewożono na niej broń. W rzeczywistości zaś kursowała między Luizjaną a Beninem, handlując ludźmi. Amos Noorland, ten stary pierdziel, przywoził z Afryki wprost niesłychane ilości murzynów; w porównaniu z ich tłumem statek wydawał się łupiną orzecha, do której ktoś postanowił wsadzić całe mrowisko. Nie mam pojęcia, jak i gdzie ich upychał. W każdym razie McKellayowie płacili mu tyle, że po czterech latach kupił sobie olbrzymi dom nad morzem i rzucił wszelkie interesy. Statek oddał jakiemuś cymbałowi, który w rok doprowadził „Aidę” do ruiny. Co działo się z murzynami, nie wiem. McKellayowie mają gdzieś na Syberii kopalnie diamentów; z doświadczenia wiem, że towar, którego nie ma w księgach rachunkowych, trafia tam, gdzie księgi rachunkowe nie istnieją. *** Kiedy zabrakło naszego kapitana – przyznaję, był z niego gnojek pierwszej wody, ale talent do robienia pieniędzy miał większy niż ktokolwiek inny - większość załogi „Aidy” rozpierzchła się po świecie; mieszkam w porcie całe życie, ale nigdy nie spotkałem już Joego Smitha albo Wilbura Shackle'a. Kto wie, co się z nimi stało? Myślę, że z otwartymi ramionami czekała na nich Japonia, która po czterdziestym piątym stała się najlepszą przyjaciółką Stanów. Żółtki mają swoje za uszami, ale przynajmniej – tak słyszałem –

85


PODIUM LS - WYRÓŻNIENIE

płacą regularnie. Poza tym, kiedyś dostałem wiadomość od Josha Tuckera, z którym tak po prawdzie wiele wspólnego nie miałem, ale którego mimo wszystko lubiłem, że pracuje w Europie w jakimś niemieckim majątku i że jeżeli chcę, to może mi załatwić niezłą fuchę. Odpisałem, że nie lubię ani Niemców, ani Włochów, ani Polaków, i na tym nasza korespondencja się skończyła. Czasem przyśle mi kartkę na jedenastego marca albo dwudziestego drugiego czerwca, ale zawsze są to pocztówki z wydrukowanymi fabrycznie życzeniami, pod którymi nawet się nie podpisze. Powiem ci jednak, że tęsknię za tamtymi czasami; za latami dwudziestymi, trzydziestymi... Ład, jaki panował i na świecie, i w kraju był słodki niczym miód; czułeś, że twoje serce ma skrzydła, i że wszystko, co tylko zrobisz, powiedzie się. Bezrobotnych nie było, no chyba, że byczyli się na własne życzenie. Kobiety rodziły dzieci z takim zacięciem, z jakim pas transmisyjny w fabryce konserw wypluwa z siebie puszki z zupą. Niech to! Aż przyjemnie było patrzeć, jak za uśmiechniętą dziewczyną z wachlarzem służące pchały po dwa, trzy wózki z dzieciakami. Nawet na wsiach nie było biedy. Pieniądze leżały na ulicach, polnych duktach i nawet na leśnych ścieżynach; wystarczyło rozkazać komuś, by ci je podał – i już miałeś świat u swych stóp. To z tych właśnie czasów pochodzi większość zabudowań miejskich. Nowy Orlean nie posiada wielu zabytków z zeszłego stulecia: co najwyżej parę georgiańskich kościołów... No, chyba, że pod pojęcie „zabytek” podciągnie się murzyńskie getto w zachodniej części miasta, ratusz, pałace Ashelów i secesyjne kamienice Bexów.

pokrytym solą, gorącym betonie nabrzeża sprawiły, że podeszwy jego stóp stały się twarde i grube jak skóra nosorożca. Podmuchy wichru głęboko pobruździły mu twarz, zaś tropikalne słońce naznaczyło ją rozległymi plamami niezłośliwego nowotworu. Posiadał kilka blizn. U nas, w porcie, blizny darzy się szacunkiem, są pamiątkami pomyślnego przejścia kolejnych prób, jakie postawiło przed nami życie w nadmorskiej dzielnicy Nowego Orleanu. Z każdą wiąże się więc jakaś ciekawa historia. Ten fircyk wiedział, jak to wykorzystać: uwielbiał się chełpić i zawsze, gdy tylko nadarzyła się okazja, zdejmował koszulę, pokazywał swoje szramy i opowiadał, jak to uciekał przed rekinem, ukąsił go wąż morski, albo po prostu dostał w pysk od pijanego bosmana. Chociaż czasy żaglowców i skarbów zakopanych na bezludnych wyspach dawno minęły, mieszkańcy portu nadal lubili opowieści marynarzy. He, he! Gdyby było inaczej, nie siedziałbyś tu ze mną, no nie?

Z pewnością znasz kilka osób, które choć trochę pasują do obrazu razowego, nieco topornego, ale urokliwego facecika, mieszkającego w miejscu o tak złej reputacji, że czasami masz ochotę przystanąć i zapytać sam siebie: „niech to licho, jak on tam wytrzymuje?” Też się nad tym zastanawiałem. Powiem ci, że są na świecie ludzie, których dusze Diabeł zaplótł w mocny, ostry bicz: piją oni krew swych ofiar, a ich strach noszą niczym kamizelkę. Widzisz ich nocami na rogach ulic, w ciemnych zaułkach, w więzieniach albo szpitalach – tam, gdzie znajdziesz cierpienie i zło. Istnieją jednak i tacy ludzie, którym Bóg ukręcił z duszy czarodziejski kaduceusz, którzy, gdziekolwiek się znajdą, niosą radość i spokój. Których nie No, ale przychodzi jednak czas, że staje da się nie lubić. Tacy, jak właśnie George Vernon. się naprawdę „za dobrze”. A czas ten nadszedł mniej więcej, gdy miałem trzydzieści parę lat i Ale mniej więcej w styczniu, gdy na całą poznałem George'a. W końcu to o nim chciałeś Luizjanę spływał ożywczy chłód, George zausłyszeć. A więc... chłopak miał płowe włosy, uważył coś dziwnego. Znajomi, z którymi zaczerwoną koszulę haftowaną w kwiaty hibi- wsze witał się serdecznie każdego dnia, zaczęli skusa i bransoletkę z muszelek, klekoczącą su- unikać jego obecności, wymawiając się straszcho przy każdym potrząśnięciu. Wędrówki po nym pośpiechem, lub ostentacyjnie odwracać

86


się do niego plecami udając, że są czymś zajęci. Z kolei ci, których w ogóle nie znał, zaczęli wodzić za nim wzrokiem, jakby chcieli powiedzieć „a, tutaj jesteś, gagatku!”. Niemało nasłuchał się nienawistnych szeptów, cichnących, gdy tylko nadstawił ucho. Okazało się, że to nie wszystko. Kiedy miejsce zimy zajęła parna, duszna wiosna, George przyłapał się na nieustannym rozglądaniu wokół i nerwowym przygryzaniu dolnej wargi. Poczuł coś, o czego istnieniu niemal zapomniał – ciasny, ciężki niepokój. Ktoś go śledził. O tak, wiesz, o czym mówię. Mogę postawić własne buty na to, że nawet w tej chwili czujesz coś podobnego. Tu, w tym pokoiku...No, ale słuchaj, bo to ważne. Uczucie śledzenia jest w Nowym Orleanie jak echo, które rozchodzi się po ciasnych korytarzach jaskini. Nie da rady określić, gdzie leży jego źródło. Może w głębinach morskich, może w ptasim oku, a może gdzieś w labiryntach szczurzych nor tuż pod naszymi nogami? He, he... Wielu próbowało szukać tej źrenicy, w której się odbijali, ale kto wie, gdzie i jak skończyli? Czy ktoś widział Henry'ego Tavenwortha, albo tego kurdupla Jamesa Polansky'ego? Tak, oni też najpierw czuli na sobie czyjeś spojrzenie, towarzyszące im krok w krok. George doskonale o tym wiedział. *** Nie rób takiej miny. Co ty możesz wiedzieć? Choćbyś przyjechał nawet i z Hongkongu, nie będziesz mieć pojęcia, czym jest prawdziwy port, jeżeli nie przesiedzisz tygodnia w nadmorskiej dzielnicy Nowego Orleanu. Dopiero tutaj poznasz, że żyjesz i że twoje życie ma sens... Z miastem, z Nowym Orleanem, jest jak z ludźmi. Tyle w nas rurek, przekładni, żyłek i tętniczek; każda odwala swoją własną robotę, mając gdzieś to, co robią jej sąsiadki. Ale te wszystkie drobne naczynka składają się na tkanki, te na narządy, one z kolei na ciało... Składowych elementów są tryliony, ale tak naprawdę wszystko to myśli i działa jako pojedynczy człowiek. A serce tego człowieka bije

PODIUM LS - WYRÓŻNIENIE

tutaj, w porcie. ***

Wspomniałem ci o zabytkowych kościołach. Są zabytkowe, bo nikt ani ich nie odnowił, ani nie zburzył, by postawić nowe. Ludzie wyrzekli się Boga w czasach największego dobrobytu wcale nie dlatego, że nie potrzebowali już kogoś, kto spełniałby ich prośby, o nie; zobaczyli – szczególnie wtedy, gdy Hitler uciszył całą Europę, a my podpisaliśmy z nim traktat o Wzajemnej Pomocy Społecznej – że chrześcijański Bóg nie istnieje. Bo jeżeli nie istnieje równość, która obowiązywałaby przed nim wszystkich ludzi, jeżeli nie istnieje prawo, które miał sam ustanowić – czy on sam ma prawo bytu? Port zapomniał o Bogu gdzieś w czterdziestym szóstym; pozostałe dzielnice – niedługo potem. Kościoły pozamykano, bo nie były już nikomu potrzebne. To morze, a nie chrześcijański Bóg dawało ludziom zatrudnienie i żywność. Dla mieszkańców portu Bogiem były wszystkie ławice ryb, jakie srebrnymi spiralami przemierzały otwarte wody, i wszystkie chmary langust i homarów, bezmyślnie obijające się o siebie na dnie oceanu. Najważniejsze zaś było to, że ten nowy absolut posiadał pewną przewagę nad swoim poprzednikiem: brakowało mu samoświadomości, która jest potrzebna do karania swoich wyznawców za nieposłuszeństwo. Ślepa furia natury jest o wiele łatwiejsza do zniesienia, niż wyrachowana nienawiść. George, w przeciwieństwie do mnie, nie pochodził z portu, ale z głębin miasta, z dzielnicy zwanej Polworld. Jego rodzice, Matthew i Barbra Vernon, reprezentowali klasę średnią, a więc szeroką warstwę społeczną istniejącą dzięki nietrwałemu sojuszowi arystokracji i inteligencji. Matthew pracował jako dozorca czy ktoś tam w wielkim majątku Ash Temple na południowym brzegu jeziora; zarabiał dość, by jego żona mogła na zmianę piec placki i chodzić z synem na spacery przez całe dnie. W każdą niedzielę odwiedzali znajomych, w każdą środę odwiedzali ich rodzice Barbry, by wspólnie zjeść faszerowane karmazyny.

87


PODIUM LS - WYRÓŻNIENIE W każdy zaś czwartek, po pracy, Matthew udawał się do ratusza miejskiego, by dostarczyć jakąś wiadomość lub paczkę od swojego pracodawcy, rodziny Ashel. Podejdź do okna. Ratusz stoi tam, daleko, na granicy portu i centrum; nad wieżą zegarową wisi właśnie księżyc... Pomijając wieżowce, to jeden z najważniejszych punktów orientacyjnych. Matthew wyruszał ze swojego domu na przedmieściach i zdążał właśnie tam, jak mówiłem, raz w tygodniu. Ale widzisz, dwudziesty drugi maja pięćdziesiątego piątego nie był takim sobie, zwykłym czwartkiem. Wszystkie mosty zamknięto, komunikacja miejska strajkowała, ulice zapchali ludzie z transparentami. Wszędzie słychać było skandowane hasła i krzyki. Kto żyw, wychodził z domu, by protestować przeciwko zamachowi stanu, jaki postanowili przeprowadzić Radni; jakieś biuro obliczyło później, że w protestach wzięło udział półtora miliona ludzi. Wyobrażasz to sobie? Żołnierze dostali rozkaz obsadzenia co ważniejszych punktów w mieście. Gdyby coś poszło nie tak, zaczęłaby się regularna wojna! Czarny Czwartek był straszliwym dniem dla Nowego Orleanu. Niemniej Matthew Vernon miał zadanie do wykonania. Wobec faktu, że centrum miasta było całkowicie zablokowane, postanowił pójść naokoło, przez port i plac Generała Lee. Ten, który właśnie widzisz z mojego okna. Czemu akurat tędy? Nie wiem. Tutaj też manifestowali, organizowali jakieś pseudo-wiece z użyciem megafonów i haseł na transparentach; tłum był tak samo rozjuszony, jak w innych częściach miasta. W każdym razie, gdy przechodził przez plac i przeciskał się pomiędzy demonstrantami, na miasto spadła Mgła.

gwarancja. Ale dość o tym, bo to wszystko to stare dzieje. Powiem ci tylko, że Mgła nie jest jakimś tam śmierdzącym oparem, który wydostaje się gdzieś ze szczelin pomiędzy płytami chodnikowymi, pamiątką po wodzie, w której dawni osadnicy brodzili po szyję, szukając miejsca do wbicia słupów pod fundamenty przyszłego miasta. Pamiętasz mit o Tyfonie? Monstrum, które Zeus przygniótł wulkanem? Uważam, że choć ujarzmiliśmy potwora, jakim były starodawne moczary, to czasem budzi się on ze snu, a Mgła jest rykiem, którym obwieszcza swoją wolę. Jej pojawienie się oznacza, że Nowy Orlean ma coś do powiedzenia. A pojawiła się jak zawsze. Wyglądało to tak, jakby z powietrza wytrąciła się nagle jakaś szara zawiesina. W miarę, jak ustawał wiatr, stawała się coraz gęstsza i gęstsza, podnosiła się coraz wyżej, aż w końcu zasłoniła i hasła na transparentach, i niosących je ludzi, nawet czerwoną łunę zmierzchu i dość odległą wieżę ratusza. Cały mój świat ograniczył się do ram tego okna, które właśnie widzisz. Na placu zapadła głucha cisza, w której rozległy się dwa wystrzały z pistoletu.

A potem zawiał wiatr od morza... Mgła rozwiała się tak szybko, jak pojawiła. Na chodniku leżała jedna osoba, którą jakiś szaleniec postrzelił w ramię. Gdyby lotem błyskawicy nie rozniosła się po całym mieście wieść, że Radni odrzucili projekt odrzucenia wszystkich nowelizacji Trzeciego Prawa, policja zaczęłaby strzelać do demonstrantów zanim przebrzmiałoby echo tajemniczego wystrzału. Rozpętałoby się piekło. Gdy zaś z balkonu ratusza rozległ się głos, krzyczący: „odrzucone!”, całe miasto wpadło w amok świętowania, a stan wojenny przerodził się w histeryczne dionizja. O strzaMusisz wiedzieć, że cały Nowy Orlean łach pod pomnikiem Generała Lee nie pamięjest zbudowany na starych moczarach. Na tał już nikt – oprócz Matthew Vernona, który pierwszy rzut oka w ogóle tego nie widać, ale dorobił się pokaźnej dziury w ramieniu. głęboko pod nami nadal bulgoczą ciepłe, moPóźniej rodzinę Vernonów wezwali ich kre bagna. Bóg jeden wie, do czego używali ich chlebodawcy, Ashelowie, najbliżsi krewniacy indiańce, ale naprawdę nie chcę się zastanawiać, co Ashelowie i reszta Wielkich Rodów ro- wszechpotężnych McKellanów. Parę lat późbiła z czarnuchami, którym skończyła się niej, kiedy już zaprzyjaźniłem się z Georgem,

88


pokazał mi zaproszenie, które wysłała do jego matki sama Josephine Deirdre Rebecca Ashel; traktował je jak swój największy skarb, jedyną pamiątkę po starodawnych, minionych czasach. Choć od jego wysłania minęła dekada, nadal pachniało liliami. Podobno doręczył je osobisty służący Jaśnie Pani, wytworny Irlandczyk w cylindrze, surducie i wypucowanych na błysk butach. Barbra i Matthew Vernonowie do tej pory nigdy nie zostali zaproszeni na salony, toteż zachodzili w głowę, czego miałoby dotyczyć to niecodzienne spotkanie. W wyznaczony dzień po Matthew, Barbrę i małego George'a przyjechał wspaniały Ford Jaśnie Pani, który odwiózł ich do letniej posiadłości Ashelów, pałacyku Lily Shore na północnym brzegu jeziora.

PODIUM LS - WYRÓŻNIENIE

nęły. Ukryci we własnych pałacach niczym stare, olbrzymie węże, którym nikt i nic nie może już zagrozić, śnili o dumie, krwi, wojennej chwale i rejsach na wypełnionymi niewolnikami statkach. Osiągnąwszy wszystko, co tylko mogli, skazali się na bezproduktywne trwanie. Kiedy George stanął w absurdalnie długim i wysokim hallu posiadłości Lily Shore, w oczy rzuciły mu się pokryte malowidłami ściany i stropy. Na freskach brakowało jednak idyllicznych przedstawień pól, winnic i łąk, pełnych pasterek w kasztanowych lokach i mężczyzn w upudrowanych perukach, jakie widywał w starych książkach. Ashelowie, podobnie jak i McKellanowie, pochodzili z północnej Szkocji; razem ze swoim pojęciem o zbytku i bogactwie przywlekli tu, na bagna Luizjany, także herb z ukoronowanym bykiem i wieńcem z jesionowych liści.

Z samej wizyty George nie zapamiętał wiele oprócz tego, że Josephine po kilkunastu minutach przepisowej pogawędki o pogodzie, smaku kawy i stanie jej kwiatów – przyjęła ich bowiem w oranżerii – wyłożyła kawę na ławę i Wzniósłszy w Nowym Świecie swoje powiedziała, że nie ma zamiaru zatrudniać kogoś, kto jest zamieszany w starcia pod ratu- pałace, kazali wymalować na ich sufitach procesje Apisów, zaś na ścianach – korowody szem. czarnych niewolników, budujących dla swoich Ashelowie byli jednymi z ojców-założy- panów nowe, wspaniałe miasto. Przypominali cieli miasta. Dawno temu ich plantacje zajmo- Źydów, którzy pod batem Egipcjan wznosili wały niesłychane obszary, jednak, chcąc stolicę dla faraona. He, he! Jam jest Pan, Bóg przypodobać się władzom stanu, dobrowolnie twój, który cię wywiódł z ziemi egipskiej, z doz nich zrezygnowali, oddawszy miastu lwią mu niewoli... Pamiętasz? Więc czemu się dziczęść swych ziem. Los wynagrodził ich dziesię- wisz, że Bóg przestał być potrzebny ciokrotnie: po stu latach dziwnych machinacji komukolwiek w tym mieście? nagle okazało się, że Ashelowie są silniejsi od Kiedy Matthew stracił pracę, Vernonowszystkich innych rodów Luizjany razem wziętych – no, może poza McKellanami i Bexa- wie postanowili przeprowadzić się do portu. mi, którzy postawili na przemysł i wzbogacili Ale port, widzisz, jest wyniosły i zimny. Pielsię na handlu rudą żelaza. Jak jednak powia- grzymujących do niego ciekawskich przyjmuje dają Indianie, ryś i wilk nie chadzają razem, z pogardą; z kolei nad wyrzutkami, niechciatoteż ani jedni, ani drudzy nie przejmowali się nymi dziećmi innych dzielnic, które w pokorze zbytnio obecnością dawnych adwersarzy, któ- błagają go o nowy dom, nie ma żadnej litości. rzy obecnie zajmowali się swoimi sprawami. No, ale wróćmy do George'a. Bardzo Wszystkim rodom z Ashelami włącznie szybko nauczył się, że w porcie nie można dłubrakowało jednak starego poczucia władzy. go przeżyć, jeżeli nie posiada się przynajmniej Mieli wszystko – pieniądze, potęgę, grunty, jednej kryjówki; miejsca, w którym człowiek podwładnych – ale ciągle odczuwali tęsknotę musi zaszyć się raz na jakiś czas, by zaleczyć za jakimś ulotnym wrażeniem, a może wspo- rany lub ukryć się przed prześladowcami... mnieniem o czasach, które bezpowrotnie mi- Ten lis miał ich całe dziesiątki, i to dosłownie

89


PODIUM LS - WYRÓŻNIENIE wszędzie.

To w nich szukał schronienia przed dziwnym wrażeniem, jakie towarzyszyło mu od dobrych kilku tygodni; niestety, na darmo. Nie pomagały nieustanne przeprowadzki. Zdawało mu się, że obserwują go krążące wokół iglic wieżowców stada ptaków i hałdy ryb, wyrzucane z sieci na pokład kutra jego pracodawcy, Amosa Hulckera. Kiedy nadchodziła noc, unikał patrzenia na morze, na jego obrosłą glonami twarz; zdawało mu się, że te wszystkie drobne stworzonka, które nocami opuszczały swoje leża w głębinach by kłębić się tuż pod powierzchnią wód w poszukiwaniu pokarmu, również wbijają w niego wzrok. Powiedział mi, że coś za nim chodzi. Że zawsze, kiedy się odwróci, widzi kątem oka jakiś cień. Miał koszmary, z których budził go dotyk zimnych, ostrych odnóży istoty ze snu... który – takie odnosił wrażenie – na chwilę stawał się jawą. Oprócz mnie nie miał nikogo. O ojcu już wiesz, że został postrzelony pod pomnikiem generała Lee... Nie mógł utrzymać rodziny, więc po prostu rozwiódł się ze swoją żoną i przeprowadził na Florydę, a słuch o nim zaginął. Z kolei Barbra Vernon umarła w nie do końca wyjaśniony sposób w szpitalu; zgon był podobno konsekwencją powikłań powstałych w wyniku zaniedbania zapalenia płuc, ale w papierach panował zbyt wielki bałagan, by dojść prawdziwej przyczyny śmierci Barbry Vernon. Żaden adwokat, po pobieżnym rozeznaniu się w aktach, nie miał zamiaru zagłębiać się w sprawę ani na chwilę. George próbował poznać prawdę sam, ale okazało się, że koroner Angus McFinn akurat wyjechał do Europy, na zachód Wielkiej Rzeszy na jakieś specjalne szkolenia, z których miał wrócić po roku. Nie wrócił, więc George dał sobie spokój i zajął się tym, co było naprawdę ważne – życiem.

wskazywało na to, że albo lada chwila wybuchnie w nim epidemia, albo czarnuchy wyciekną z niego niczym ropa z pękniętego, zaniedbanego wrzodu. Mój Boże! W tamtych czasach miasto rozrastało się niesłychanie szybko, ale tam, gdzie jest wielka budowa, tam są też i wypadki przy pracy; któż to wie, ilu czarnych połamało sobie nogi, wybiło barki ze stawów? W szpitalach nikt się z nimi nie patyczkował; szkoda było czasu i pieniędzy, a drobny przemysł potrzebował odciętych kończyn na karmę dla nierogacizny i ryb hodowlanych. Kaleki nie mogące pracować bezmyślnie wsadzano do getta, sprowadzając na ich miejsce nowych ludzi. A ci zajęli każdy centymetr wolnego miejsca. Wszędzie było pełno czarnych, ich przyśpiewek i tańców, i nic nie pomogło to, że wymyślano coraz to więcej dziwnych funkcji, które musieli pełnić; na dodatek nie uwolniło to od problemów reszty dzielnic. Było jasne, że można się pozbyć jednego, dwóch, nawet dziesięciu... ale dziesiątek, może setek tysięcy? Poprawki do Trzeciego Prawa okazały się kulą u nogi Nowego Orleanu. ***

W takich to czasach George zaczął się spotykać się z różnymi osobami pochodzącymi z najróżniejszych części miasta. Na miejsca spotkań wybierali oni stare mosty, nieużywane kanały, nawet autobusy stojące w zajezdni, opustoszałe na kilka chwil przed ponownym wyjechaniem na trasę. Zawsze w półmroku, zawsze pod osłoną półsłówek szeptanych w tajemnym języku szyfrów. George był zupełnie zielony w tych sprawach, dlatego zawsze starał się wykonywać zadania poślednie, nie wiążące się z dużą odpowiedzialnością. Zazwyczaj współpracowała z nim Amanda, drobna złodziejka dla przykrywki handlująca heroiną we wschodnich dzielnicach. A żyć w porcie nie było już łatwo. Trudno jednak sprawić, by zniknąć całkowicie w mieście liczących dziesięć milionów Nie wtedy, gdy murzyni zaczęli nas mieszkańców. W Nowym Orleanie, chociaż przytłaczać. Getto był przepełnione i wszystko może się to wydawać dziwne, nie jest możliwe

90


stać się bezosobową częścią bezmyślnego, kierującego się instynktem stada mrówek tłumu. Nie da się choćby na chwilę zniszczyć własnej tożsamości w mieście, gdzie istnieje tak wiele ciemnych kątów, uchylonych okien i szpar pomiędzy cegłami. Podobno poeta Longfellow, kiedy przybył po raz pierwszy do stolicy w 1876 roku, rzekł: „Trzy miliony ludzi to sześć milionów oczu”.

PODIUM LS - WYRÓŻNIENIE

reszta to tajemnicze, wyklęte apokryfy. A prezydent Valleray ustanowił Trzy Prawa, czasem zwane Zasadniczymi. Po pierwsze – nie istnieje niewola przekonań, lecz nie wolno publicznie nakłaniać innych do uznania własnego punktu widzenia. Po drugie – demokracja ateńska jest najgorszą z podstaw do stworzenia systemu sprawiedliwej władzy; wzorem dla państwa musi być spartańska oligarchia. Po trzecie – niewolnik ma prawo do Kiedyś George i Amanda wzbudzili za- wykupienia się z niewoli pod określonymi interesowanie jakiegoś gliniarza, patrolującego warunkami. okolice rogu pięćdziesiątej pierwszej. Policjant po prostu do nich podszedł, wyjął pistolet i zaGeorge i jego przyjaciele zaczęli przeżądał pójścia pod eskortą na komisariat pod mycać niewolników na statkach załadowanych zarzutem ujęcia na gorącym uczynku: konspi- żywnością wysyłaną krajom Trzeciego Świata. racji w miejscu publicznym. Z pewnością obPamiętasz, jak ci opowiedziałem o zgroserwował ich już kilka dni. madzeniu pod ratuszem i strzałach, które zra„W myśl Pierwszego Prawa”, rzekła niły nieszczęsnego Matthew Vernona? Widzisz, Amanda tonem nauczycielki powtarzającej tę- wtedy, gdy czarni zaczęli dosłownie zapychać pakowi po raz setny jakąś szkolną oczywistość, nie tylko ulice, ale i kanały miejskie, Radni za„i wniesionych do niego poprawek z lat 1910, częli zastanawiać się, czy nie rozwiązać pro1931 i 1939 nie może nas pan nawet dotknąć blemu przez sprzedanie im wolności osobistej bez dowodów rzeczowych, świadków, zdjęć, w myśl Trzeciego Prawa. Czarni mieli swoje nagrania audio lub wideo.” fortuny, uciułane z groszy skradzionych swoim „Czyżbyście mi grozili?” - zaśmiał się panom. Ile na tym wszystkim zarobiłoby miagrubas, po czym odszedł. sto? Z pewnością byłaby to kwota astrono„Liczył na szybki awans”, powiedziała miczna. Amanda, gdy policjant zniknął za rogiem. „Widać, że nie ma pojęcia o Prawach Zasadniczych Ponieważ jednak kolejni prezydenci i i o tym, że ich zasadniczość jest kwestią dysku- przywódcy wielkich rodów nie zamierzali ułasyjną. Średnio zdolny prawnik może nimi sza- twiać czarnych dojścia do wolności, w ciągu chować przeciwnika tak, jak Świadkowie sześćdziesięciu lat od przemówienia Valleraya Jehowy szachują katolików sprzecznymi wer- Trzecie Prawo zostało obwarowane setkami setami z Biblii.” podpunktów, klauzul, dodatków i nowelizacji. Dla zwykłego niewolnika wolność była więc Trzy prawa, pamiętasz je jeszcze? Słyn- czystą abstrakcją. ne przemówienie prezydenta Valleraya z tysiąc dziewięćset piątego, które wymyślił i zapamięSytuacja stała się jednak na tyle poważtał w piętnaście minut, w czasie jazdy dyliżan- na, że Ratusz wybłagał u samego Prezydenta sem z dworca centralnego na miejsce zezwolenie na przeprowadzenie stosownych masakry? Mój dziadek miał wtedy trzydzieści operacji na Trzech Prawach. Skurczybyk, zolat i stał tam, na Long Street w Nowym Jorku, stawił nas samych sobie; uznał, że ani on, ani trzy osoby za Ellaine McKellan, która spisała Kongres nie będzie maczać w tym palców. A wygłoszoną przez prezydenta mowę. Podobno my... No cóż, jak słyszałeś, skoro nikt nie umiał było też kilka innych osób, które notowały jego zebrać się na odwagę, głos postanowiło zabrać słowa, ale ich notatki podzieliły los większości samo Miasto. napisanych Ewangelii. Tylko jedna wersja przemówienia jest prawdziwa i obowiązuje; Takiego głosowania nad uchwałą jesz-

91


PODIUM LS - WYRÓŻNIENIE

cze nikt nigdy nie widział. Wyobraź sobie Radnych, bladych jak ściany, słyszących doskonale, jak te kilka pięter pod nimi wydziera się rozgniewana tłuszcza, jak policjanci i wszystkie służby dyszą za drzwiami ze strachu, a beznamiętny głos odczytuje projekt nowego Trzeciego Prawa. Jak wojskowi szykują broń, a śmigłowce, gotowe do zdań, mruczą gdzieś wysoko ponad wieżowcami. Uchwałę odrzucono. Nie wiem, czy w to wierzyć, ale jeden taki, który robił w policji i znajdował się wtedy w budynku Ratusza, powiedział mi, że to nie było tak, że Radni przestraszyli się gniewu ciżby na ulicy, Ashelów, Bexe'ów czy nawet samych McKellanów. To wszystko mogło okazać się tylko igraszką w porównaniu z fortuną, jaka wpłynęłaby do miejskiego skarbca i prywatnych kieszeni. Przestraszyli się Miasta. Koszmar na sekundę przeniknął do rzeczywistości i stał się jawą.

nocy; dygotał ze strachu tak, jak płomień tej świecy – choć może jest to akurat dobre porównanie. Płomień jest gorący, żywy; chłopak zaś był blady jak ściana, zimny jak bryła lodu, trzęsący się jak galareta. Nie widziałem jeszcze człowieka, który byłby tak przerażony, i który jednocześnie dawałby radę utrzymać się jeszcze na nogach. Wydawało się, że rozum ustąpił miejsca przerażeniu i to ono każe mu otwierać usta, ruszać nogami, oddychać... Okazało się, że wracał z udanej akcji, którą przeprowadził z Amandą i jakimś tam innym kolesiem, nieważne; w każdym razie, kiedy mijał róg sześćdziesiątej siódmej i którejś tam, światło księżyca zblakło, cienie wydłużyły się, a w powietrzu zawisła wilgoć... Ale nie taka zwykła, morska, przesycona solą; była to wilgoć stęchła, zgniła, taka, jaką wydzielać mogą jedynie parujące w tropikalnym klimacie bagna.

Elijah, ten policjant, porządny chłop po„Zajmuje się pan bardzo niebezpieczwiedział, że na ścianie zobaczyli napis. Pojawił nymi rzeczami”, rzekł nagle czyjś głos. „Proszę się w chwili, gdy na miasto opadła Mgła; gdy tutaj, panie Vernon. Ma pan już swoje lata i przemówiło Miasto. musi pan wiedzieć, że najlepsze interesy ubija się w najciemniejszych kątach.” Wiesz, co to był za napis. Znasz go doskonale. Policzone, zważone, rozdzielone. MeGeorge, widząc ruch w zaułku pomięne, tekel, upharsin; tak było napisane na dzy rozwalającym się sklepem, a burdelem Jościanie, takie słowa wyryto w białym tynku. ego Shirleya, rozejrzał się gwałtownie na Ktoś policzył Prawa – ustanowione były Trzy. prawo i lewo. Nie uświadczyłbyś tam żywej Ktoś zważył majątki, o których marzyli Radni – duszy. Wiadomo, że co noc, to noc, ale, na Bobyły zbyt ciężkie. Ktoś już rozdzielił władzę w ga, mówimy o dziesięciomilionowym mieście, mieście – rozszarpać ją mieli McKellanowie i które tak naprawdę nigdy nie zasypia! WieAshelowie albo Prezydent, popychadło tych dział już, że to Mgła, że miasto chce znów pierwszych, i Kongres, marionetka tych dru- ogłosić swoją wolę; ale wiesz, co było najgich. straszniejsze? Że człowiek, którego głos usłyNa placu padły strzały. Mgła się rozwia- szał, nie podlegał jej wpływowi. Że był jej ła. Radna Elissa Goldconch wybiegła na balkon instrumentem. Ratusza, uciszyła tłum samym tylko pojawieniem się, po czym krzyknęła „odrzucone!” i W ciemnej szparze, tak wąskiej, że sam rozdarła projekt ustawy. Ludzka rzeka tuż pod mieści się w niej z ledwością, George nie zobanią wpadła w szaleńczą ekstazę – bo nikt nie czył mężczyzny, który do niego mówił, ale sam odrąbał jej czarnych rąk do pracy. zarys jego sylwetki – tak mroczny, że przypominający dziurę w otaczającym mężczyznę I widzisz, kiedy George naprawdę wdał mroku. W powietrzu unosił się zapach cegieł się w walkę z niewolnictwem, po raz drugi zżeranych przez sól niesioną przez wiatr i buMgła wcisnęła się klinem w jego życie. Pamię- czące, rytmiczne dźwięki muzyki dochodzące z tam, gdy przyszedł do mnie w środku pewnej pierwszego piętra burdelu. Gdzieś w oddali,

92


niczym echo, słychać było szum fal. Na ulicy nadal było zupełnie pusto, jakby całe miasto nagle zostało... „...zatopione? To pomyślałeś?”, zaśmiał się dziwny mężczyzna, po czym zaciągnął się papierosem. W ciemności zajaśniał na chwilę jego rozżarzony koniec. „Istnieje taka legenda, że nadejdzie czas, gdy miasto zapadnie się w błoto, z którego je podniósł człowiek. Leży w końcu pod poziomem jeziora. Jeżeli tylko Ashelowie przestaną odnawiać stare zapory i budować nowe, Nowy Orlean znajdzie się pod wodą. To ich pieniądze trzymają je przy życiu... Ich pieniądze i sojusze z innymi rodami.” George nie odpowiedział nic. Wiadomo było, że nie samym bogactwem żyją wielkie rody. Przez prawie dwieście lat ich członkowie wiele nauczyli się o sztuce pasożytnictwa i wyzysku; byli jak żarłoczna pleśń albo grzyb, która tak bardzo zrosła się z żywicielem, że pozbawiła go możliwości samodzielnego życia. Chociaż ród, który rządził państwem, nigdy jeszcze nie odważył się postawić stolicy samobójczego ultimatum, to od dziesiątków lat jego widmo wisiało nad Nowym Orleanem niczym chmura gradowa. „Wiesz, odnoszę wrażenie, że zajmujesz się nieodpowiednimi dla siebie sprawami. Możemy sobie mówić na ty, prawda? To znacznie ułatwi kontakt. No, ale do rzeczy: wiem, gdzie byłeś dziś wieczorem.” „I co z tego?” „Ano – niby nic, bo każdy ma swoje sprawki do załatwiania... Ale nie myśl, że zatrzymasz maszynę, wsadzając palec między tryby. Wyglądasz na fajnego faceta, więc słuchaj: nie mieszaj się, proszę, w sprawy dotyczące czarnuchów. Nie czytałeś zapisków prezydenta Valleraya? Sam twierdził, że Trzy Prawa i jego słynne przemówienie to tylko czysta idea, która nie ma szansy bytu w normalnym świecie. Czytałeś może Platona?” „Moje życie jest moją sprawą”, odparł gniewnie George. „Twoją, do czasu”, zaśmiał się człowiek i wyciągnął nowego papierosa.

PODIUM LS - WYRÓŻNIENIE

włosów, bez oczu, bez skóry, pokryta jedną, olbrzymią blizną. Nos człowieka ginął w cieniu gigantycznego, obrzmiałego keloidu, zaś palce, które podniósł do ust, usiane były istnymi girlandami strupów. Szyja przypominała pomarszczoną szyję żółwia. „Te blizny też mają wiele ciekawych historii do opowiedzenia. Chcesz posłuchać?” Mgła błyskawicznie opadła, zaś George uciekł, wyśmiany przez Damiena Ashela. Bo to był na pewno on, jak Boga kocham, bękart Elissy Ashel i jej czarnego sługusa. Jej ojciec, wuj obecnie panującego Onuphriusa Conlana Ashela, przysiągł, że jeżeli dziecko jego córki będzie białe, wychowa je jak własne, jeżeli zaś czarne – zabije. Elissa urodziła syna czarnego jak grzech, ale zdołała go ukryć w getcie murzyńskim. Kiedy Damien dorósł, z nienawiści do ojca, któremu zawdzięczał podłe życie, wypalił swą czarną skórę wodą królewską, a życie poświęcił walce z przeciwnikami swej prawdziwej rodziny. *** Pamiętasz, jak opowiadałem ci, że George miał wrażenie, że ktoś go stale śledzi i tak dalej? Nie spuszcza z niego wzroku? Że ludzie, których znał, zaczęli odwracać się do niego plecami? Pewnie zastanawiasz się, jak długo mógł wytrzymać w mieście, w którym wszyscy są mu nienawistni, gdzie żadna informacja, choćby nie wiadomo jak tajna, prędzej czy później stanie się własnością wszystkich, od Onuphriusa Ashela poczynając, a kończąc na czarnej sprzątaczce w burdelu Joego Shirleya?

Widzisz, George miał swoje kryjówki, ale najważniejszą z nich była ta, o której wszyscy wiedzieli, czyli Speluna nad Przystanią, po cichu zwana Domem Rozkoszy Starego Gavroche'a, jedno z tych miejsc, o których mówi się jak najgorzej. Położona była w wiecznym cieniu portowych wieżowców, niczym brudny, wilgotny grzyb, przycupnięty u stóp drzewaolbrzyma. Wysoko, wysoko w górze widać było secesyjne fasady z tysiąc dziewięćset dziesiątego i figury atlasów grzejące się w tropikalnym Błysnęła zapałka. Oczom Georga ukazała się twarz bez słońcu Zatoki Meksykańskiej; na samym dole

93


PODIUM LS - WYRÓŻNIENIE

królował zaś zaduch ryb, wilgotnego tynku i – „Możesz powtórzyć?” nad wszystko – spalin, gdyż wiatr zwykle wie„Pytałem, czy się na mnie spojrzałeś, ty jący z północy przypędzał nad morze całe chuda, fałszywa cioto.” chmury smogu. Chłopak był naprawdę chudy. Nie było co marzyć o cudzie albo zastosowaniu jakiegoś George odwiedzał bar jeszcze jako dzie- tajemnego chwytu, który unieruchomiłby olsięcioletni smarkacz, gdy starał się prośbą i brzyma jednym tylko ruchem palca. George płaczem sprowadzić do domu zapitego w sztok mógł co najwyżej postawić na osiągnięcie ojca. Mając lat jedenaście zaprzyjaźnił się z kil- przewagi psychologicznej, ale trudno jest zakoma marynarzami, sklepikarzami i nawet pa- hukać obrosłego tysiącem zmienionych w roma bezrobotnymi dziewczynami, które tłuszcz i mięśnie hamburgerów kolosa, który zajmują się sami-wiecie-czym. Dwa lata póź- posiada wielkie, naprawdę gigantyczne pokłaniej był w tak dobrej komitywie z właścicielem dy pewności siebie. lokalu, że stary Joe Spark, znany powszechnie – Nie – odparł George. jako Joe Kutwa pożyczył mu ładne parę paty„Pieprzony słabeusz”, myślał, gdy olków (co prawda na iście lichwiarski procent, brzym łapami wielkimi jak wiosła szalup raale tę sprawę zostawmy) na wyprawienie tunkowych delikatnie, lecz stanowczo chwycił zmarłemu ojcu godnego pogrzebu. George za- jego głowę i odwrócił ku sobie jak główkę lalki. jął stołek nieboszczyka w „Spelunie nad Przy- Razem z głową Georga okręciło się jego ciało, stanią”, zanim jego ciało zdołało ostygnąć. tyłek i nawet stołek, na którym siedział. Napis Bar był jednym z niewielu miejsc, w „Earl” wyszyty na przodzie kombinezonu giktórych chłopak czuł się swobodnie, ale nawet ganta stał się szeroki jak horyzont oglądany ze i to miejsce zaczęło obrastać pleśnią paranoi. środka oceanu. Miał już parę problemów ze starymi bywalca„No, teraz to centralnie gapisz się na mi, nigdy jednak nie wyszły one poza formę mnie – rzekł mężczyzna. - Wiesz, nie lubię taluźnych docinków i przytyków. kich jak ty, ty mały, durny, zasrany komunisto.” W końcu jednak nadszedł dzień, że coś w kimś pękło. George wtedy się poddał. Miasto znów pokazało, że jesteśmy tylko kurzem unoszącym „Ej ty! Spojrzałeś się na mnie, prawda?” się na powierzchni oceanu. Ktoś mi opowiadał, Oddech olbrzyma cuchnął alkoholem i że kiedy olbrzym wyrzucił George'a na plac resztkami gnijącego pomiędzy zębami jedze- przed Speluną, z ziemi znów podniosła się nia. Gdzieś w tej zapachowej kakofonii maja- Mgła i zasłoniła wszystko. I dwóch mężczyzn czyła odległa nutka wody kolońskiej, którą walczących w świetle księżyca, i tłum gapiów, człowiek ten najwidoczniej pokropił się jakieś który wziął się nie wiadomo skąd. kilka dni temu. Nade wszystko jednak czuć było od nieW każdym razie, może to i dobrze, że go pot, pot i jeszcze raz pot; pot stęchły, wżarty George nie widział powierzchni morza i tych głęboko w nitki kraciastej koszuli. Pot, który wszystkich drobnych żyjątek, które wwiercały wypłynął z mężczyzny w południowym Teksa- w niego swój tępy wzrok? Może i dobrze, że ja sie i został przywleczony aż tutaj, do Luizjany, sam dowiedziałem się o wszystkim dzień późniczym osobliwa pamiątka z podróży, cuchną- niej, gdy znaleziono jego trupa w jakimś zaułca odorem wszystkim miejsc, które ten męż- ku... Wiem, że gdybym poszperał w papierach, czyzna odwiedził. George poczuł jednak, że za nie znalazłbym konkretnej przyczyny jego smrodem potu kryje się woń soli. Tej samej, śmierci. Może była to przywleczona z tropików którą wiatr przynosił od morza, i która osiada- choroba? Pasożyt? Może – znów! - było to nieła na wargach, rzęsach i paznokciach miesz- leczone zapalenie płuc? kańców portu. Ale ja już chyba zaczynam się podda-

94


wać. Czuję go w sobie... tego robaka, który od kilku miesięcy klekocze swoimi odnóżami, łażąc za mną krok w krok. Mój Boże, zawsze, gdy zaglądam za własne ramię, zawsze mam wrażenie, że kątem oka chwytam jakiś ruch, a na ziemi miga jakiś cień. Rankami budzi mnie dotyk nóżek i ten przeklęty klekot... Albo ciężar czyjegoś dziwnego wzroku, tępego i bezmyślnego jak spojrzenie wyłowionych z morza krabów i langust, ale jednocześnie przepojonego jakąś szatańską nienawiścią. Patrz, świta. Nocne straszydła poszły spać; nie ma powodu, żebyś zostawał tutaj dłużej. Wiesz, gdzie są drzwi; zostaw mnie i nie przychodź więcej. I pamiętaj: zawróć, gdy błąkając się nocą pomiędzy bagnami zobaczysz złocistą łunę unoszącą się nad horyzontem. Jeżeli ujrzysz jej odbicie w falach oceanu, zbocz z kursu i nie płyń przed siebie. Nie pozwól, by obdarzyła cię cieniem. Zawracaj, bo lepsza jest byle jaka śmierć niż życie w mieście, którego fundamenty, wyciosane setki lat temu z pni błotnych cypryśników, z każdym uderzeniem

PODIUM LS - WYRÓŻNIENIE

twojego serca zapadają się coraz głębiej w głębiny moczarów. Bóg przeklął to miasto tak, jak przeklął Lucyfera; ukarał go bólem, który sprawia mu zaspokajanie głodu. A gdy nastąpi kres i Nowego Orleanu, i całych Stanów Skonfederowanych, nastąpi koniec świata, bo pociągną w otchłań wszystkich, których opętały. I był Babilon złotym kielichem w dłoni pańskiej, który upajał całą ziemię... I piły wino z niego wszystkie narody, i stąd zadrżały w posadach... 1 Calix aures Babylon in manu Domini inebrians omnem terram de vino eius biberunt gentes et ideo commotae sunt. Biblia Łacińska (Vulgata), Jer. 51, 7; tłumaczenie własne. 1

Megan Darda Whalen Turner Stefan

Czarny Wygon. Bisy Królowa Attolii Długo oczekiwane "Bisy" zawierają kontynuację losów dziennikarza Witolda Uchmanna i Adama Nawrota, który wyruszył na jego poszukiwanie. Spotykamy w nich także zupełnie nowych bohaterów, którzy mimowolnie zostają uwikłani w historię Starzyzny, zawieszonej w czasie wioski dotkniętej upiorną klątwą. W ciągu kilku dni, w trakcie których rozgrywa się akcja, zagrożenie, w większym stopniu niż w poprzednich tomach cyklu, wkracza do realnego świata. Na scenie pojawia się też nowy gracz. Przy nim okrutny ksiądz Dobrowolski jest tylko niewiele znaczącym, słabym pionkiem@

95


POGRANICZA EWA LASOTA

WYWIAD Z ANDRZEJEM PILIPIUKIEM

Ewa Lasota: Witam, Panie Andrzeju, miło mi, EL: Jakie kryteria Pan przyjął przy ocenianiu że będziemy mogli porozmawiać. nadesłanych prac? Andrzej Pilipiuk: Witam serdecznie.

AP: Oceniałem język, świeżość pomysłu i wykonanie. W kilku przypadkach musiałem EL: Tematem przewodnim numeru i trzeciej drastycznie obniżyć ocenę z uwagi na spajuż edycji ogólnopolskiego konkursu literackie- prane zakończenia lub tych zakończeń go Littera Scripta są historie alternatywne. Po- brak. zwoli Pan, że na początek zapytam nieco przekornie, choć zgodnie z tematem: jak Pan EL: Często przeplata Pan fakty historyczne z myśli, kim by Pan był w rzeczywistości alter- własnymi wątkami, nierzadko mieszając we natywnej, w której nie sięgnąłby Pan po pióro wszystko istoty lub przedmioty nadprzyrodzoani nie został archeologiem? ne. Co jest najtrudniejsze w tworzeniu historii alternatywnych? AP: Oj, to naprawdę dobre pytanie! Pewnie wybrałbym jakiś wolny zawód. Zakładając, AP: Problemów jest masa. Pierwszy i podże miałbym te same uzdolnienia i predyspo- stawowy to kwestia znajomości tematu zycje, pewnie zostałbym historykiem, dzien- przez czytelnika. Dla przykładu – pisanie nikarzem, publicystą, kimś takim. Może historii opartych na przebiegu II wojny politykiem. Zresztą zależy od konkretnej światowej jest dość bezpieczne – tematyka rzeczywistości. Może poszedłbym z karabi- powszechnie znana. Jeśli napiszę o tym, jak nem do lasu… Raczej nie zostałbym wodzem wermacht zdobył Stalingrad, a armie nieani prezydentem. miecka i sowiecka wyrżnęły się i wykrwawiły na wschodniej Syberii – każdy załapie. EL: Jest Pan jednym z jurorów naszego konkur- Jeśli chciałbym np. opisać świat, w którym su, proszę powiedzieć, co najbardziej podobało nie doszło do zamachu na premiera Stołypisię Panu w nadesłanych opowiadaniach, a co na, a jego reformy były kontynuowane, to sprawiało negatywne wrażenie? spory odsetek czytelników nie będzie wiedział, kim był ten człowiek i dlaczego był tak AP: Podobały mi się wizje alternatywne na- ważny… Musiałbym wtedy dużo tłumaczyć – szej historii - choć np. jeden z uczestników przez co zanudzę na śmierć te 20% czytelniuwierzył w możliwość sojuszu z Hitlerem... ków, którzy temat znają. Podobały mi się próby wyobrażenia sobie Wątki nadprzyrodzone – no cóż – piszę alternatywnych ścieżek rozwoju techniki - przecież fantastykę… jak np powszechność wykorzystania energii atomowej w zwycięskim tekście. EL: A co sprawia w tym największą frajdę?

EL: Jakie błędy najczęściej popełniali uczestni- AP: Możliwość robienia sobie jaj. Mogę wycy, a z czym radzili sobie bardzo dobrze? myślić świat, w którym doktor Mengele jest dilerem morfiny zaopatrującym menelaAP: Przede wszystkim część uczestników gu- ćpuna Goeringa, albo taki, gdzie prezydent bi się w niuansach polszczyzny - trafiają się USA jest byłym gastarbeiterm, który wypowtórzenia, dziwne konstrukcje grama- uczył się polskiego, pracując na czarno w tyczne, nikt praktycznie nie zwraca uwagi Europie środkowej. Takie rzeczywistości na aliteracje. Takie konkursy niestety są lu- posiadają ogromny potencjał humorystyczstrem, w którym odbija się obraz naszej ny. edukacji szkolnej...

96


POGRANICZA

EL: W swoich wypowiedziach popiera Pan pi- obojętnością. Moim zdaniem to jeszcze nie sarstwo, które można określić "drogą rzemieśl- jest ten etap rozwoju, ale za 5 może 10 lat, nika". Czy uważa Pan, że wrodzone talenty są kto wie. mitem? EL: Czy uważa Pan, że ta droga ma jakikolwiek AP: Wrodzone talenty istnieją, ale stanowią sens, czy jednak podpisanie paktu z wydawogromną rzadkość… Ja zetknąłem się z taki- nictwem papierowym to jedyna słuszna dromi przypadkami może ze dwa, trzy razy w ga? życiu. Zresztą nawet w takim przypadku ciężka praca jest niezbędnym elementem AP: Wydawnictwa przede wszystkim mają procesu twórczego. kadry – redaktorów z prawdziwego zdarzeI wreszcie, żeby się przebić na rynku trzeba nia, specjalistów od składu etc. Dobrych realbo dysponować koligacjami rodzinnymi w daktorów jest niewielu. W mediach, albo gigantyczną forsą na promo- firmach-krzakach takich nie spotkamy. cję, albo iść moją drogą – budować pozycję Wydawnictwo „papierowe” to także ustalolatami metodą małych kroków. Żeby zbudo- ne kanały dystrybucji. Wydanie książki to wać coś trwałego, trzeba się natyrać. Ale po- żaden problem. Można wysłać do drukarni dobnie jest praktycznie w każdym zawodzie. plik, zapłacić i po tygodniu odebrać paletę swoich książek. Jak ze wszystkim, wyprodukować jest łatwo, ale do sprzedaży potrzeba EL: Proszę powiedzieć, jak Pan ocenia poziom już fachowców. internetowych pisarzy – amatorów. EL: Jak pan ocenia rynek wydawniczy i jego AP: Niestety jest on odbiciem kondycji na- potencjalny rozwój w ciągu następnych ok. 10 szej oświaty. Dno i metr mułu (bardzo nie- lat, z uwzględnieniem mediów elektroniczliczne wyjątki). Z tekstów początkujących, nych, powiększającej się liczby self-publishektóre czytałem, 90% nie kwalifikowało się rów i zapaści rynku czytelniczego w Polsce? do druku. Większość nie kwalifikowała się nawet do redakcji czy poprawienia. AP: Obecna sytuacja jest bardzo poważna. Fakt, że moje książki nadają się do czytania Wejście głupiego, zbędnego i niemoralnego to splot wielu czynników. Po pierwsze lata- podatku vat wyrządziło nieprawdopodobne mi pisałem sam, doskonaląc styl, ucząc się szkody. Rynek beletrystyki tąpnął w ciągu metodą prób i błędów, jak pisać. To tysiące kilku miesięcy o ok. 1/3 obrotów. Na to nastron zapisanych maczkiem zeszytów 60- kłada się kryzys i rosnące lawinowo bezrokartkowych. Po drugie trafiłem na warszta- bocie. Wydawnictwa ograniczyły nakłady, ty literackie, które nadały ostateczny szlif. nie robi się dodruków wielu pozycji, Po trzecie dostawałem rady i uwagi od kole- wstrzymano wydawanie debiutantów. Ten gów po piórze. stan trwa już drugi rok i jak na razie nie wi„Wielu jest powołanych, ale niewielu wybra- dać symptomów poprawy. Coraz intensywnych”. A ludziom nie chce się poświęcić niejsze zabiegi reklamowe i promocyjne choćby paru miesięcy na doskonalenie dają tyle, że spadek sprzedaży trochę przywarsztatu. Gdy mówię o latach i dekadach, hamował. które trzeba wtopić, ludzie wpadają w przy- Jeśli skończy się kryzys, czeka nas mozolne, gnębienie. wieloletnie odrabianie strat. Może w roku 2020-tym uzyskamy to, co mieliśmy w 2010EL: Jak pan podchodzi do self-publishingu? Co tym. Co gorsza, grozi nam wyrwa pokolew przypadku wydawnictw zajmujących się niowa – kilka roczników młodych ludzi, którynkiem stricte elektronicznym? rzy nie sięgną po książkę w odpowiednim wieku. Wielu już tego nie nadrobi. AP: Podchodzę do tych zjawisk z życzliwą Media elektroniczne – mogłyby złagodzić

97


POGRANICZA

skutki zapaści, gdyby nie dwa podstawowe problemy – po pierwsze e-booki są za drogie. Bez zmian systemu podatkowego i innej organizacji dystrybucji nie będą wiele tańsze… Po drugie straszliwie bije w nas piractwo. Straty wydawnictw szacowane są na 250 milionów złotych rocznie. Self-publishing to zasadniczo fajna rzecz – można publikować rzeczy ważne, ale niskonakładowe – np. wspomnienia ludzi z mojego miasteczka. Dzięki technologii druku cyfrowego możemy wydać książkę w nakładzie np. 100 egzemplarzy. (często większy nie jest potrzebny). Ale dla początkującego twórcy to raczej nie jest dobra droga na salony literackie.

AP: Czniam na to. Pieski szczekają, karawana idzie dalej.

EL: Zanim ktokolwiek zacznie myśleć o pisaniu, bardziej lub mniej poważnie, zawsze zaczyna od czytania. Proszę nam opowiedzieć o swoich ulubionych autorach, pisarskich idolach z czasów dzieciństwa. AP: W dzieciństwie czytałem to, co wszyscy z mojego pokolenia. Astrid Lindgren, Julesa Verne, z polskich autorów Zbigniewa Nienackiego i Alfreda Szklarskiego. Z czasem wśród moich lektur zaczęła dominować fantastyka…

EL: Bardzo dziękuję za rozmowę oraz wkład w EL: Proszę nam zdradzić, czy podejmie Pan z wyłonienie zwycięzców trzeciej edycji konkurpomocą Wydawnictwa próbę inwazji na rynki su Littera Scripta. Zachodnie, przekładając swoje powieści i opowiadania na język obcy (np. angielski)? AP: Dziękuję. AP: W tej chwili nie ma najmniejszych szans na taką ekspansję. Zachód taktuje nas wyłącznie jak rynek zbytu, dotyczy to także literatury. Anglosasów nie interesuje nic Megan Wen Turner Pilipiuk spoza ich kręgu kulturowego. Próbuję coś Andrzej Królowaz Lichtenrade Attolii zdziałać bardziej lokalnie. W Czechach uka- Szewc zało się już chyba 10 moich książek. W tym roku wydałem pierwszy tom przygód Wę- Andrzej Pilipiuk kolejny raz rozkłada drowycza po ukraińsku. Przymierzam się, przed nami wachlarz opowieści z by jakoś zaznaczyć swoją obecność na rynku różnych miejsc, czasów i rzeczywisłowackim. Kilka opowiadań znalazło się w stości alternatywnych. Kolejny raz antologiach rosyjskojęzycznych. Ale książki bohaterowie zmierzą się z nienazwanym... W przededniu I wojny światowej doktor Skónie udało się wydać, choć obiecywali mi to rzewski zostaje wplatany w kuriozalną aferę szpiejuż trzy lata temu. Ekspansja jest moim zdaniem konieczna – gowsko-ornitologiczną. Antykwariusz Robert Storm ale zanim przebijemy się z naszymi dokona- otrzymuje dziwaczne zlecenie odnalezienia narzędzi niami na zachód, czeka nas masa roboty bli- zrabowanych w czasie okupacji przez szewca-nazistę. A archeolog Tomasz Olszakowski użerając się z żej domu.

EL: Przez co bardziej "dowcipnych" internautów przyrównywany Pan jest do "fabryki" produkującej powieści, ze względu na ich ilość. Jak odnosi się Pan do takich ocen?

98

nieuczciwymi inwestorami, przyjmie pomoc lapońskich szamanów. W zbiorze nie zabraknie też rozważań, co by było gdyby. Wyobraźcie sobie świat gdzie Hitler i Goering zamiast niewolić narody Europy zmagają się z wysokością czynszu i administratorem przytułku, a dilera morfiny doktora Mengele tropi konkurencja żydowska mafia.


POGRANICZA ROBERT PLESOWICZ

Z

"ALTERLAND" - RECENZJA

dania na temat powieści "Alterland" Marcina Wolskiego są podzielone. Jedni zarzucają autorowi mało odkrywczy pomysł, średnie wykonanie, zbyt wartką akcje i słabe skupienie się na rysie psychologicznym bohaterów. Mówią, że przecież jest już multum powieści z alternatywną historią Polski, w których albo jesteśmy mocarstwem, albo wielkimi przegranymi; tu wypadałoby zaznaczyć, że „Alterland” jest powieścią, w której różne warianty historii przenikają się ze sobą, łączą w niespodziewanych miejscach, rozbiegają w innych. Drudzy, w tym ja, powieścią są oczarowani... Osobiście nie jestem wielkim miłośnikiem historii, nie jest to moja pasja, mimo to powieść czytałem z fascynacją. Jest napisana w przystępny sposób, nie męczy sprawozdawczym tonem, można usiąść, zagłębić się w przedstawiony świat i nie wstawać aż do ostatniej strony. Gdzieś przeczytałem, że pan Wolski użył języka prostego, ale nie prostackiego – chyba nie do końca tak bym to nazwał, ale ocenicie po lekturze. Na początku powieści lądujemy w rzeczywistości, w której Sowieci zalali czerwoną falą większość Europy. Największe stolice upadły pod ich naporem, Watykan przestał istnieć, Warszawa jest w ruinie. Szwecja i Szwajcaria zachowały neutralność, Wielka Brytania podpisała pakty, ratując się przed komunistami, tym samym pozwalając im na wszystko. Zresztą podobnie jak USA, które zasłaniało się tym, że to wewnętrzna sprawa Europy. W 2001 roku do Warszawy wraca z emigracji Szymon Rawski, członek rodziny, której losy przez kilka pokoleń przedstawiane są na kartach powieści. Podaje się za ornitologa, jednak jak można się domyślić, ma do wypełnienia tajną misję, od której wiele zależy. Nie chciałbym zdradzać części fabuły, więc musicie wybaczyć ogólniki. Autor pokazał w powieści kilka momentów z historii świata, których zmiana mogłaby mieć wpływ na bieg zdarzeń, zaznaczając przy tym, że nawet najmniejsza ingerencja w przeszłość,

może przynieść niespodziewane skutki w przyszłości. Jednym z nich jest nieudany zamach na Hitlera, który miał miejsce w Wilczym Szańcu. To właśnie z tym wiąże się misja Szymona, ale jak mówiłem, przeczytajcie sami, naprawdę warto, a za spoilerowanie niektórzy chętnie by mnie powiesili. Dodam tylko, że jeden, zgoła nieistotny incydent, który w powieści generuje naszą rzeczywistość, bardzo przypadł mi go gustu! Zdradzić mogę, w sumie już pobieżnie zdradziłem, że rzecz tyczy się ingerowania w przeszłość, w celu polepszenia przyszłości/teraźniejszości, bo jakby nie patrzeć komunistyczna Europa optymistycznym obrazem raczej nie jest, przynajmniej dla większości. I właśnie te ingerencje trochę mi zgrzytają; oczywiście czytając, przymknąłem na to oko, stąd moja pochlebna opinia na temat powieści. Jednak tu mogę to zaznaczyć, by dodać trochę obiektywizmu. Chodzi mi o paradoks dziadka. Dla niezorientowanych – jeśli ktoś cofnie się w czasie, by zabić własnego dziadka, nim ten zdołał począć swojego syna, to ten ktoś przecież nie mógłby się narodzić i nie mógłby zabić dziadka, stąd paradoks. Oczywiście jest to założenie, w którym czas ma jedną odnogę, a osobiście skłaniam się ku tej opcji. Jednak jeśli założyć istnienie wielu światów alternatywnych, w których zmiana jednego momentu historii generuje inny ciąg zdarzeń i inną rzeczywistość istniejącą obok tej, z której podróżnik w czasie przybył, nie mam powieści nic do zarzucenia. Zresztą tak samo jak w filmie „Looper”, tam również głównym zgrzytem były paradoksy, które moim zdaniem trochę zepsuły film. Gdyby spróbować przyporządkować powieśc do konkretnego gatunku, mielibyśmy nie lada problem. Fakt, historie alternatywne są na głównej osi, ale jednak składa się na nie również między innymi political fiction. Natkniemy się też na wątki miłosne, których jest kilka oraz sensacyjne, które tak właściwie stanowią większość książki, a nawet lekkie science fiction!

99


POGRANICZA

Z czystym sumieniem mogę polecić lekturę powinna być ciekawa, wszak oferuje wiele tej powieści. Sam najchętniej czytuję fantasty- więcej, może nawet wychodząc delikatnie poza kę, stąd też pewnie przypadliśmy sobie do gu- ramy kanonu. stu z „Alterlandem”, jednak nawet dla kogoś preferującego inny gatunek literatury, książka

JAROSŁAW TUROWSKI

"ZA PROGIEM"

Przechodząc przez niewłaściwy próg, możesz runąć w Otchłań... ZA PROGIEM to zbiór siedmiu opowiadań grozy - horrorów "starej szkoły", inspirowanych twórczością H.P. Lovecrafta, E.A. Poego oraz Stephena Kinga. Rodzice małej Marysi martwią się brakiem apetytu córki. Nawet nie podejrzewają, że brzdąc posila się nocami w niezbyt konwencjonalny sposób... Dwaj chłopcy postanawiają okraść dom, w którym miesiąc wcześniej rozegrała się tragedia. Zapijaczony mężczyzna zamordował całą rodzinę, a potem popełnił samobójstwo. Za tym progiem nie może czekać nic dobrego... Julia ma obsesję na punkcie magii. Poznaje w Internecie Nekromantę. Mężczyzna obiecuje wprowadzić dziewczynę w tajniki wskrzeszania zmarłych, lecz finał tej znajomości okaże się o wiele bardziej makabryczny... ZA PROGIEM czai się pradawne Zło. Odważysz się tam wejść? E-booka można pobrać bezpłatnie z serwisu beezar.pl.

1 00


POGRANICZA JAROSŁAW TUROWSKI

S

"MROCZNA WIEŻA" - RECENZJA

Stephen King mówi o "Mrocznej Wieży" jako o swoim magnum opus. Monumentalna saga fantasy, będąca jedną z najdłuższych opowieści tego gatunku, powstawała w latach 1970-2012. Wielu czytelników zdążyło przez ten czas umrzeć i nie dotrwało do finału tej epickiej historii... W "Mrocznej Wieży", oprócz tradycyjnie pojmowanej fantastyki, znajdziemy również liczne wątki science-fiction, horrorystyczne, romansowe, baśniowe i westernowe. Człowiek w czerni uciekał przez pustynię, a rewolwerowiec podążał w ślad za nim.

Głównym bohaterem "Mrocznej Wieży" jest Roland Deschain – ostatni rewolwerowiec; jedyny, który przeżył krwawą rewolucję, jaka zniszczyła jego świat. W chwili, kiedy poznajemy Rolanda, jest on dla nas wielką zagadką – wiemy tylko, że to człowiek, z którym nie ma żartów: do pasa przypięte ma dwa ogromne rewolwery, a bezwzględne, niebieskie oczy bombardiera przeczesują ogromną i niegościnną pustynię w poszukiwaniu jakiegokolwiek śladu Człowieka w Czerni. Spokojnie, w miarę rozwoju opowieści zaznajomimy się z Rewolwerowcem dokładniej, zgłębimy jego przeszłość i przyszłość. Dowiemy się, iż pod maską nieczułego strzelca ukryta jest dusza romantyka – pozbawiona wyobraźni, ale jednak. Wysłuchamy opowieści o dawnych czasach, o dawnych potyczkach i o dawnej miłości. Ale spokojnie, na wszystko przyjdzie odpowiednia pora, póki co mamy tylko trzy elementy: Rewolwerowca, Człowieka w Czerni i pustynię. Po co Roland ściga Człowieka w Czerni? Musicie wiedzieć, że Rewolwerowiec jest fanatykiem, ma obsesję – obsesję tak silną, że jest w stanie poświęcić dla niej wszystko: ukochaną dziewczynę, przybranego syna... Obsesją tą jest tytułowa Mroczna Wieża, mityczne miejsce stojące w centrum wszystkich światów, gdzie znajduje się odpowiedź na każde pyta-

nie, jakie kiedykolwiek zadano. Odpowiedź ta tkwi w pokoju na samym szczycie Wieży, a Roland poprzysiągł sobie, że tam dojdzie, otworzy ostatnie drzwi i ujrzy to, co się za nimi znajduje. Tylko jak dotrzeć do Mrocznej Wieży? Jak trafić na jej ślad? Tajemnicę tą zna Człowiek w Czerni – czarnoksiężnik, który przyczynił się do upadku świata rewolwerowców – dobrego świata, z którego ostały się tylko ruiny i smagane przez wiatr kości. Więc idź. Są światy inne niż ten. Akcja "Mrocznej Wieży" rozgrywa się w kilku alternatywnych rzeczywistościach, między innymi w naszym świecie. Roland trafia do niego po raz pierwszy na krótko po konfrontacji z Człowiekiem w Czerni, kiedy śmiertelnie chory i pogryziony przez stwory zwane homarokoszmarami, odkrywa na plaży troje drzwi... drzwi prowadzących do Nowego Jorku z naszej rzeczywistości w trzech różnych "niegdyś". Ledwie żywy Rewolwerowiec zbiera drużynę, z którą podąży w dalszą drogę ku Mrocznej Wieży. Z roku 1987 powołuje Eddiego Deana – narkomana uzależnionego od heroiny, a z 1964 Susannah Dean – poruszającą się na wózku inwalidzkim kobietę, która straciła w wypadku obie nogi, a jakby tego było mało, cierpi na schizofrenię, z czego wynikną później nieliche problemy. Eddie i Susannah pomagają Rolandowi wrócić do zdrowia, a potem wspólnie zabijają gigantycznego niedźwiedzia-cyborga i przywołują ostatniego członka ich ekipy – Jake'a Chambersa, chłopca z 1977 roku. To wszystko ledwie czubek góry lodowej, szybki wstęp do niezliczonych, wspaniałych przygód i strzelanin, jakie czekają na Rewolwerowca i jego przyjaciół... Chwalcie Karmazynowego Króla!

1 01


POGRANICZA

Żadna wielka saga fantasy nie obyłaby się bez czarnych charakterów. Antagoniści Rolanda są przeciwnikami potężnymi, a przy tym przesiąkniętymi złem do szpiku kości! Karmazynowy Król to postać szczególna, władca Discordii i Jądra Gromu, gdzie gnieżdzą się wszelakiej maści wampiry, mutanty i demony. Na domiar złego Big Red jest szalony jak marcowy królik! Ileż razy czytaliśmy o czarnym charakterze, który chce zawładnąć całym światem? Karmazynowy Król pragnie wspiąć się na szczyt Mrocznej Wieży i stamtąd zawładnąć WSZYSTKIMI światami, lecz nie po to, by nimi władać... Król marzy o zniszczeniu wszelakiego istnienia i przywróceniu pradawnego, bezgranicznego Chaosu! Prawą ręką Karmazynowego Króla jest Człowiek w Czerni – znany również jako Walter o'Dim bądź Randall Flagg. Czarnoksiężnik ten jest nieśmiertelny, a nazywają go również Wiecznym Przybyszem, bowiem ani czas, ani przestrzeń nie stanowią dla Flagga żadnej bariery. Z lektury "Bastionu", gdzie również pojawia się ta złowieszcza postać, możemy dowiedzieć się, iż Człowieka w Czerni należy utożsamiać z lovecraftowskim Nyarlathotepem.

1 02

Wreszcie pora przedstawić Mordreda Deschaina. O ile Jake Chambers jest przyszywanym synem Rolanda, o tyle demoniczny Mordred jest prawdziwym synem Rewolwerowca. Mały Deschain urodził się tylko w jednym celu – jego życiową misją jest zabicie własnego ojca i obalenie Mrocznej Wieży. Na kartach powieści znajdziemy również całą gamę pomniejszych przeciwników, którzy niezmożenie utrudniać będą podróż Rolanda. Nim Rewolwerowiec zbliży się do kresu swej tułaczki, przyjdzie mu zmierzyć się z Blaine'm Mono – pociągiem, który kocha zagadki i ma skłonności samobójcze; Łowcami Wielkiej Trumny – wygnańcami z Gilead; Dandelo – demonem, który żywi się ludzkimi emocjami; najróżniejszymi wampirami, mutantami oraz wieloma, wieloma innymi. Drogi Czytelniku, przypinaj rewolwery do pasa, ubieraj wygodne buty i ruszaj wraz z Rolandem na poszukiwania Mrocznej Wieży. Gwarantuję Ci, że wrażenia będą przednie!


POGRANICZA HONORATA NOWACKA

P

"NOTEKA" - RECENZJA

okonać wroga, który technologicznie wyprzedza nas o ładnych parę lat, do tego ma więcej wojska, poparcie sporej części świata oraz broni Wielkiej Idei i Wartości... Na zdrowy rozum, raczej się nie da, ale Polak, jak wiadomo, potrafi, a co więcej, robi to w sposób wręcz widowiskowy. To bardzo ogólny zarys tego, co dzieje się w nagrodzonym Zajdlem opowiadaniu Konrada Lewandowskiego.

czytelników na poziomie wśród polskiej elity intelektualnej z „wysokimi aspiracjami” i reakcje społeczeństwa na polityczną karuzelę. Mocno utkwił mi w pamięci fragment o demonstrantach, którzy „domagali się wielu dziwnych rzeczy, ale na pewno nie demokracji”. Poza głównym bohaterem, który ma charakterek, ciężko znaleźć tutaj wyraziste, „głębokie” postaci.Jednak czy ktokolwiek inny tak naprawdę jest tu ważny?

„Noteka 2015” to tytułowy tekst ze zezbiorku opowiadań fantastycznych, wydanego po raz pierwszy w 1996 roku, który był kilkakrotnie wznawiany w kolejnych latach. Tom zawiera też takie historie jak: „Myślokształty” czy „Pacykarz”, a łączy je osoba głównego bohatera, redaktora Tomaszewskiego, o którym nieco więcej poniżej, a wraz z nim wiecznie niewyczerpany motyw „ludzkiej głupoty”.

To opowiadanie to historia z przymrużeniem oka, napisana lekko, językiem prostym i zrozumiałym – nie roi się od ekonomiczno-strategicznego bełkotu, na jaki zwykli silić się niektórzy autorzy poruszający tę tematykę. Narrator, niezwykle inteligentny (i zarozumiały), utalentowany, z szerokim zakresem wiedzy z wielu dziedzin, redaktor Tomaszewski opisuje wydarzenia błyskotliwie, w nienużący sposób. Opowieść serc raczej nie pokrzepia, ale na pewno wymusza odrobinę zdrowego wysiłku mięśni twarzy. Nowelka jest fantastyczna podwójnie – tym zakończę i podsumuję, a do czytania jak najbardziej zachęcam.Aczekania na rok 2015 – wojny USA-Polska raczej nie ma się co spodziewać, może trafią nam się jednak jeszcze jakieś teksty pana Lewandowskiego.

W „Notece” autor częstuje nas iście romantyczną fantazją, rodem z czasów Sienkiewicza – z tym, że w nieco krzywym zwierciadle: oto dumny polski naród staje do walki z przeważającymi siłami wroga i zwycięża podstępem, którego nie powstydziłby się sam Sun Tzu. Przy okazji, niejako w tle, obserwujemy perypetie dziennikarza, któremu ciężko znaleźć

1 03


POGRANICZA MAGDALENA MICHALSKA

C

PAKT RIBBENTROP – BECK, CZYLI JAK POLACY MOGLI U BOKU III RZESZY POKONAĆ ZWIĄZEK SOWIECKI.

o by było, gdyby to nie Rosjanie, a Polacy podpisali układ z Hitlerem? Jak bardzo zmieniłyby się trudne losy historii Polski? Jaki wpływ miałby ten fakt na politykę ówczesnych mocarstw? Na te kontrowersyjne pytania, tworząc alternatywne dzieje naszego narodu, odpowiada Piotr Zychowicz w książce pt. Pakt Ribbentrop – Beck, wydanej w 2012 roku przez wydawnictwo Rebis. Autor to młody historyk i dziennikarz, publikujący wcześniej w ,,Uważam Rze’’ ( które przejęło patronat medialny nad książką), obecnie zaś w ,,Do rzeczy’’. Piotr Zychowicz w swojej wizji zmusza nas do spojrzenia na II wojnę światową z całkowicie innej perspektywy. Każe nam, Polakom, choć na chwilę schować do kieszeni cechy, które determinowały zrywy oraz narodowościowe decyzje – dumę i honor.Między wersami możemy znaleźć pytanie o słuszność sposobu patrzenia na polską tożsamość. Czy bohaterstwo jest dla nas ważniejsze od strat i ofiar w ludziach? Jak daleko ma posuwać się patriotyzm i czy znajduje się w nim miejsce na chłodną kalkulację konsekwencji polskich działań? Na pewno są wśród nas czytelnicy, którzy właśnie w tym momencie buntują się i myślą: ,,To nie patriotyzm. To tchórzostwo.’’ Spróbujcie jednak doczytać do końca, a najlepiej sięgnąć po lekturę i dopiero wtedy wyrobić sobie własną opinię. Beck zamiast Mołotowa. Autor rysuje przed nami obraz alternatywnej Polski, pokazując wszystkie efekty najmniejszych nawet zmian w historii. Cały swój wymyślony świat opiera na prawdzie historycznej, wydarzeniach, które rzeczywiście miały miejsce, ale zmieniły skutki pod wpływem jednej decyzji. Wszystko zaczyna się tutaj: Minister Spraw Zagranicznych zgadza się na haniebne dla Polski żądania Berlina - przyłączenie Gdańska do III Rzeszy oraz wybudowanie autostrady łączącej Prusy z Niemcami. Niemcy przedłużają zaś porozumienie o nieagresji na kolejne 25 lat. Wojna wybucha dziewiątego, a nie pierwszego

1 04

września. Nie w Polsce. W kraju słychać zaś okrzyki oburzenia, niemogące znieść tak ogromnej plamy na honorze kraju. Ale historia toczy się dalej… Tak rozpoczyna się alternatywa, w której Zychowicz z każdym kolejnym zdaniem wysnuwa argumenty traktujące o słuszności takiej decyzji. Wojsko było przygotowane do walki z Sowietami, nie z Niemcami. To z ich strony spodziewaliśmy się ataku. Nasz kraj miałby dużo więcej czasu na mobilizację. Wbrew pozorom (jak w propagandzie ujmowały to władze komunistyczne), nasza armia nie była słaba, a do roku ‘41, miałaby zakończyć się jej reforma. Autor śmiało stawia tezę: ,,Sojusz z Niemcami byłby sojuszem nieprzyjemnym, zawartym z paskudnym totalitarnym reżimem. Był jednak sojuszem koniecznym. Tak jak dla Amerykanów i Brytyjczyków konieczny był sojusz zawarty ze znacznie większym ludobójcą niż Hitler — Stalinem. Beck zawierając pakt z Ribbentropem powinien był jedną ręką składać podpis, a drugą zatykać nos. Aby ratować niepodległość i biologiczną substancję narodu, czasami trzeba iść na bolesne kompromisy.’’ Uważa, że moglibyśmy zmniejszyć liczbę ofiar wojny, mentalnie ją wygrać, zmienić obraz Polski w oczach narodów. Książka napisana jest w sposób dość prosty, lekki i zrozumiały nawet dla osoby, która nie miała w ręku zbyt wiele literatury historycznej. Nie oznacza to jednak braku jej rzeczowości czy konkretności, z jaką wnioski wysnuwa historyk. Myślę, że dość dobrze oddaje możliwe realia takiej sytuacji. Jednak po połowie lektury miałam wrażenie, że coś tu zaczyna się powtarzać, a trzysta stron to już za dużo. Pomimo, że wszystko jest tylko wielkim gdybaniem, naprawdę polecam przeczytanie tej książki. Myślę, że każdy powinien to zrobić, aby choć trochę obudzić w Polakach inne, zdrowe myślenie. W końcu historia kołem się toczy. Nawet tak domniemana…


DZIAŁ FILMOWY KAROLINA DYJA

O

"DUCH MARSZAŁKA TITO" - RECENZJA

kolejnym spotkaniu z kinem rodem z byłej Jugosławii – tym razem miało to być kino chorwackie – myślałam z entuzjazmem. Przede wszystkim, nie wybrałam kolejnego filmu wojennego, a komedię. Komedie bardzo lubię, więc nie odstraszała mnie nawet wizja seansu w oryginale. Rozsiadłam się wygodnie, odpaliłam komputer i skupiłam na odbiorze. Tym oto sposobem na tapetę trafił „Maršal” (tytuł polski: „Duch Marszałka Tito”). Akcja filmu rozgrywa się na małej chorwackiej wyspie. Wygląda na to, że położone na niej miasteczko czasy świetności ma dawno za sobą. Muzeum, w którym gromadzono eksponaty związane z komunizmem i marszałkiem Tito nie jest już celem wycieczek turystów; pozostawione samo sobie niszczeje, podobnie jak hotel. Niezadowolony z takiego obrotu sprawy burmistrz miasteczka szuka jakiegokolwiek źródła dochodu. Okazja nadarza się bardzo szybko – na pogrzebie jednego z miejscowych kombatantów rzekomo pojawia się duch marszałka Tito. Oddelegowany do zbadania tej sprawy policjant Stipan (Dražen Kuhn) na początek wywołuje małe zamieszanie (po wejściu do swojego pokoju w rodzinnym domu odkrywa śpiącą w jego łóżku nauczycielkę o imieniu Slavica – w tej roli Linda Begonja), ale dość szybko rozwiązuje zagadkę tajemniczego ducha. Nie oznacza to jednak końca akcji. Przecież rzekomy Tito to doskonały pomysł na biznes! Vinko Brešan zafundował mi półtorej godziny całkiem dobrej zabawy. Bawiła mnie niepo-

radność Stipana, który w pewnym momencie naprawdę nie wiedział, co począć ze sobą i całą sprawą , a także pomysły „domorosłych” biznesmenów (jak ten z wyświetleniem filmu o Ticie czy organizacją pierwszomajowej parady). Bywały, co prawda, komedie śmieszące mnie o niebo bardziej, ale przyznam, że uśmiech rzadko mnie w trakcie oglądania opuszczał. Niejako przy okazji film pokazuje ważną rzecz – jak ważną postacią był dla wielu marszałek Tito i jak silna bywa nostalgia za czasami Jugosławii. Przecież wystarczyła błaha wiadomość o duchu „druga Tita”, żeby na wyspę przybyli zdeklarowani komuniści, gotowi na wszystko, żeby zobaczyć swojego wodza! Symboliczna jest tu scena końcowa; Stipan całuje (w końcu!) Slavicę, a „Tito” wchodzi na łódkę i odpływa w kierunku zachodzącego słońca. Trudno nazwać „Ducha marszałka Tito” filmem wybitnym. Osobie średnio oswojonej z tematyką postjugosłowiańską może się on wydać wręcz dziwny i hermetyczny. Przyznam, że sama nie wszystko rozumiałam; wcale nie dlatego, że mój kontakt z językiem chorwackim trwa, na dobrą sprawę, dopiero ok. siedem miesięcy. A jednak nie mam poczucia straconego czasu. Klimat chorwackiej wyspy jest, piękne widoki się znalazły, kilka śmiesznych momentów również. Tyle wystarczy, żeby lekko, łatwo i przyjemnie zrelaksować się w niedzielne popołudnie.

1 05


DZIAŁ FILMOWY MARTA GRUZŁO

G

"NOTATNIK ŚMIERCI" - RECENZJA

dzieś w Tokio licealista Yagami Raito z pozornym znudzeniem wygląda przez okno swojej szkoły. Nagle zauważa niewielki przedmiot, wydający się spadać prosto z nieba. Obserwuje go z zaskoczeniem, a po zajęciach wychodzi na trawnik, by sprawdzić, co to jest. Czarny notes nie wyróżniałby się absolutnie niczym, gdyby nie napis na jego okładce. Death Note, czy też Notatnik Śmierci, należący do jednego z shinigami - bogów śmierci - głosi na pierwszej stronie: „Człowiek, którego imię zostanie zapisane w tym notesie, umrze”. Raito prycha z irytacją, oczywiście nie wierząc w złowieszczą moc kartek papieru, jak również w szereg zasad dotyczących posługiwania się nimi. Mimo wszystko zabiera notatnik do domu, by jeszcze tego samego popołudnia przekonać się, że ten, kto go posiada, rzeczywiście panuje nad śmiercią… Notatnik Śmierci mógł trafić się każdemu. Mogła go podnieść jedna z uczennic śledzących wzrokiem przystojnego Raito, mógł być to nauczyciel. Jednak to właśnie ten chłopak, syn oddanego swej pracy policjanta, osiągający najwyższy wynik na międzynarodowym egzaminie, spędzający popołudnia i wieczory na sumiennej nauce, przytłoczony zepsuciem świata i wszechobecnym złem, to właśnie on wchodzi w jego posiadanie. Przez krótką chwilę zszokowany, szybko pojmuje ogrom władzy, jaką podarował mu los. Przybierając pseudonim Kira i przyjmując za swojego nieodłącznego odtąd towarzysza boga śmierci Ryuuku, prawowitego właściciela notatnika, przystępuje do realizowania swojego marzenia o utopijnej krainie pokoju dla ludzi o dobrych sercach. Świat bez zbrodni, wojen, okrucieństwa, gwałtów, przemocy, przestępstwa; świat, w którym nie ma miejsca dla korupcji, przekrętów, nieczystych intencji; świat, w którym żyją ci, którzy nie krzywdzą nikogo, którzy uczciwie pracują dla siebie i innych. Czyż nie brzmi to jak odwieczne pragnienie ludzkości? Czyż wielu z nas, doświadczywszy

1 06

gorzkiego rozczarowania codziennością, nie odpływało myślami do podobnej krainy? W takiej rzeczywistości chce żyć również Raito, taką rzeczywistość chce stworzyć. Słowo „stworzyć” jest tutaj kluczowe, rozważmy je. Kto tworzy? Powiemy, że artyści, czyli poeci, malarze, pisarze, rzeźbiarze, muzycy… Racja, jednak oni tworzą świat zamknięty, świat sztuki, zaledwie cząstkę życia, która nie ma wpływu na losy całej ludzkości… a przynajmniej jeden człowiek bez pomocy innych jak do tej pory nie był w stanie tego dokonać. A kto jeszcze ma taką możliwość, kto tworzy? Bóg. Skoro będzie nowy świat, będzie też oczywiście nowy bóg. A zostanie nim Raito. Tytułując siebie samego właśnie w taki sposób, chłopak rzuca cień na swoje szlachetne intencje. Bo czy ktokolwiek może mówić o sobie w taki sposób? Ktoś, kto jest pokorny, kto chce walczyć ze złem dla dobra innych? Poczynania Raito szybko zdradzają jego żądzę władzy, w krótkim czasie okazuje się, że jest on w stanie zabić każdego, kto zagraża jego pozycji. Głównym źródłem jego ulgi i sukcesu staje się kolejne niewygodne nazwisko zapisane na kartach notatnika. Upadają ideały pokoju i dobra, rozpoczyna się ucieczka przed kolejnymi ludźmi, którzy również uważają, że występują w imię sprawiedliwości. Niemożliwym jest oczywiście, by nikt nie zauważył nagłej śmierci przestępców pochodzących z różnych zakątków świata w przeciągu kilku, czy kilkunastu dni. Zgromadzenie członków Interpolu głowi się nad tym, jak znaleźć mordercę. Pomoc wyciąga swoją dłoń z zupełnie nieoczekiwanej strony. L., genialny detektyw o nieznanej tożsamości, który rozwiązał każdą najbardziej niewiarygodną i najbardziej zawikłaną sprawę, jakiej się podjął, oznajmia za pomocą swojego przedstawiciela o nazwisku Watari, że rozpoczął już śledztwo i chce współpracować z policją. Jego oszałamiająca zdolność łączenia ze sobą drobnych faktów święci swój pierwszy triumf już wkrótce, gdy zdobywa on pierwsze


podstawowe informacje o Kirze. L. i Watari nie pokazują swoich twarzy nikomu, L. używa nawet urządzenia zniekształcającego głos, gdy ma coś do zakomunikowania. Nikt nie zna ich pochodzenia, wieku, miejsca zamieszkania. Wszystko to ze względu na ich własne bezpieczeństwo, ponieważ oczywistym jest, że mają oni wielu wrogów. L. decyduje się jednak na bezpośredni kontakt z japońską policją, tak bardzo chce złapać Kirę i pokazać, że sprawiedliwość zwycięży jeszcze raz. Obdarzony nie tylko zadziwiającą zdolnością dedukcji, ale też umiejętnością kreślenia portretu psychologicznego przestępców, L. kieruje grupą śledczą polującą na Kirę. Grupa ta stanowi szczątki po tej dowodzonej przez ojca Raito, Yagamiego Soichiro. Policjanci z rezerwą i ostrożnością obserwują dość niekonwencjonalne metody pracy L., ale widząc jej efekty oraz rozumiejąc, że mają do czynienia z wybitnym umysłem, nabierają do niego szacunku i zaufania. Upływa dłuższy okres działalności Kiry i niespodziewanie do głównych bohaterów serialu dołącza Amane Misa. Z pozoru niezbyt inteligentna, beztrosko szczebiocząca dziewczyna kojarzy się z blondynką znaną z wielu dowcipów. Szybko wychodzi jednak na jaw, że potrafi ona dokonać rzeczy równie przerażających, jak i przemyślnie zaplanowanych… Wyznawczyni Kiry, sama chce podążać podobną drogą, ciesząc się z kolejnego zapisanego w Notatniku Śmierci nazwiska, podobnie jak sam Raito nie dostrzegając ukrytego za nim człowieka. Gdy widz pozna ją lepiej, może najść go chwila refleksji, ledwo zauważalnie kiwnie on wtedy głową ze zrozumieniem dla tej w głębi serca samotnej, rozpaczliwie pragnącej miłości dziewczyny. Misa jest tak naprawdę straszliwie skrzywdzonym dzieckiem, naiwnym, nieznającym życia, rozglądającym się za kimś, kto wskazałby mu właściwą drogę. Ta tragiczna postać przestaje irytować, zaczyna wzbudzać współczucie, a przynajmniej litość. "Kira jest jak dziecko: nie cierpi przegrywać.[...]Ja też taki jestem.", przyznaje

DZIAŁ FILMOWY

L. na samym początku śledztwa. Te same cechy występujące i u Kiry i u L. uderzają od samego początku ich walki, która później przechodzi w dramatyczną oraz niezwykle zaciętą rywalizację. Raito kilka razy reaguje zbyt pochopnie i przegrywa poszczególne potyczki, wszystko to przez ulegnięcie silnym emocjom czy też przez pychę. Słabością L. jest natomiast samotność. Początkowo wydaje się być samowystarczalny, jego zachowanie mówi wręcz: „Nie potrzebuję nikogo.”. Poza tym wygląda na spełnionego, bez reszty oddanego swojej pracy. Gdy pozwala się lepiej poznać, stopniowo okazuje się, że bycie niepokonanym nie wystarcza. L. jest zwykłym człowiekiem, który potrzebuje wsparcia, zwłaszcza kiedy przychodzą porażki, a nawet poważne zagrożenia. Która z dwóch sprawiedliwości wygra i czy każdą z nich można nazwać sprawiedliwością? Czy jeden człowiek w imieniu wszystkich może decydować o tym, co właściwe? Te kwestie stanowią esencję całego serialu, te pytania powracają wielokrotnie. Są one aktualne zwłaszcza w naszych czasach burzliwych dyskusji nad prawami człowieka i karą śmierci. Autorzy mangi, na podstawie której powstało anime,trafili w to, co jak przypuszczam, w pewien sposób nurtuje nas wszystkich. Pospieszne zapisanie przez Raito nazwiska, w pełni zasłużona śmierć zbrodniarza, to brzmi tak prosto, tak słusznie. Do czego jednak może doprowadzić jeden człowiek osądzający tych, których SAM uważa za złych? Fabuła „Notatnika Śmierci”, jak i bohaterowie serialu zaskoczą widza nie raz. Moim zdaniem jedynym minusem jest zauważalny spadek napięcia w ostatnich odcinkach. Miałam wrażenie, że zabrakło oryginalnych pomysłów, dlatego zaczęto trochę na siłę komplikować wątki. Nie mogę powiedzieć, że zakończenie pozostawia wiele do życzenia, ale uważam, że autorów stać było na coś jeszcze lepszego. Niemniej jednak serial wciąga od pierwszego odcinka i nie pozwala oderwać się od ekranu aż do rozwiązania sprawy Kiry. „Kira jest ucieleśnieniem zła. Taka jest prawda. Jednak ostatnio zacząłem wierzyć, że

1 07


DZIAŁ FILMOWY

prawdziwym złem jest moc zabijania ludzi. Jej posiadacz jest nieszczęśnikiem. Niezależnie od tego, jak jej używa, dobro wynikające ze śmierci tych ludzi nie jest prawdziwym szczęściem.”, poucza syna Yagami Soichiro. Raito przytakuje, ale gdy tylko zostaje sam na sam z Ryukiem, zaśmiewa się z tego, twierdzi, że jego ojciec wcale nie ma racji. Czy to notatnik uczynił z niego przewrotnego, pozbawionego skrupułów manipulanta, czy był taki od samego początku, a władza, która uderzyła mu do głowy tylko wyostrzyła w nim pewne cechy? Chciałam też na moment wrócić do tematu samotności. Czy Raito, z wiecznie snującym się za nim shinigami, można określić jako samotnego? Całe dnie spędza na zajęciach albo zamknięty w pokoju, z rodziną styka się tylko w porze posiłków. Jako Kira jeszcze bardziej izoluje się od wszystkich, planuje swoje kroki i przeprowadza je całkiem sam, nie radząc się nawet Ryuka. Początkowo wydaje się on po prostu indywidualistą, jednak odcinek po odcinku ujawnia się mroczna strona jego natury. Sumienność w nauce i wytrwałość w osiąganiu jak najlepszych stopni przeobraża się w coraz bardziej chorobliwą determinację, by pokonać L.; poświęcenie jedynemu celowi, do którego realizacji czuje się predestynowany, nosi zimną maskę nieznającą litości, ani empatii; nadzwyczajna inteligencja nie pracuje już nad niczym innym, jak tylko nad wychwytywaniem wszelkich możliwości do skuteczniejszej walki z L.; dar

1 08

kreatywności i błyskotliwości służy Raito już tylko jego własnemu zabezpieczeniu przed odnalezieniem przez policję. Nie przestaje przy tym bez najmniejszego zająknienia grać swojej codziennej roli dobrego syna i pilnego studenta. To wszystko nasuwa mi na myśl pewien wiersz, który pragnę przytoczyć na zakończenie tej recenzji: Inteligencja bez miłości czyni cię przewrotnym. Sprawiedliwość bez miłości czyni cię nieugiętym. Dyplomacja bez miłości czyni cię hipokrytą. Sukces bez miłości czyni cię aroganckim. Bogactwo bez miłości czyni cię sknerą. Ubóstwo bez miłości czyni cię radykałem Piękność bez miłości czyni cię zabawnym. Władza bez miłości prowadzi do tyranii. Praca bez miłości czyni cię niewolnikiem. Naiwność bez miłości pozbawia cię wartości. Modlitwa bez miłości czyni cię egoistą. Wiara bez miłości czyni cię fanatykiem. Krzyż bez miłości staje się udręką ŻYCIE BEZ MIŁOŚCI TRACI SENS! Autor nieznany


DZIAŁ FILMOWY MARTA KARAUDA

J

POLSKIE ZNACZY ZŁE?

akie jest współczesne polskie kino każdy widzi. Co rusz powstają produkcje o identycznych, oklepanych schematach i z tymi samymi aktorami, którzy przyprawiają widza o ból głowy. "Komedie" mnożą się jak dżdżownice po deszczu, a "największe wydarzenie roku" okazuje się być totalną klapą. Czy złota era rodzimej kinematografii zakończyła się wraz z wkroczeniem w XXI wiek? Zdaje się, że niemal wszyscy znamy "Samych swoich" Sylwestra Chęcińskiego czy "Poszukiwany, poszukiwana" Stanisława Barei. Filmy te na stałe wpisały się do klasyki polskiej kinematografii i dosyć często można oglądać je w telewizji. Od kilkudziesięciu lat bawią one szerokie grono odbiorców, niezależnie od wieku. Nad źródłem sukcesu tych produkcji można rozmyślać godzinami, ale rozwiązaniem jest prostota. Za czasów Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, gdy władzę sprawował Władysław Gomułka, a po nim Edward Gierek, ludzie potrzebowali prostych bodźców do odczuwania radości w szarym, betonowym świecie. Na szczęście, jeśli chodzi o Bareję, potrafi on wprowadzić każdego widza w dobry nastrój i robi to zdecydowanie lepiej od większości tak zwanych „reżyserów” dzisiejszych polskich komedii. Ponad rok temu miała miejsce premiera filmu "Kac Wawa" w reżyserii Łukasza Karwowskiego. Powstał on na podstawie amerykańskiego "Hangover", który opowiada historię czwórki przyjaciół spędzających w Las Vegas wieczór kawalerski jednego z nich. Kiedy budzą się nad ranem, właściwa akcja nabiera tempa – znika przyszły pan młody, a w łazience zadamawia się tygrys. Niestety, ale odległość Polski od Stanów Zjednoczonych nie jest jedyną różnicą między obiema produkcjami. Ten, kto nie oglądał "Kac Wawa", dla własnego dobra lepiej niech zostawi owo "arcydzieło" w spokoju. Niezwykle dosadnie wypowiedział się na jego temat Tomasz Raczek, znany krytyk filmowy i publicysta, który napi-

sał: Film "Kac Wawa" skandalem artystycznym

ostatnich lat. (...) jest jak choroba, jak nowotwór złośliwy: zabija wiarę w kino i szacunek do aktorów (...). Ostrych słów było o wiele wię-

cej, dlatego producent filmu Jacek Samojłowicz nie pozostał na nie bierny, wnosząc przeciwko Raczkowi pozew. Reszta jest już nieistotna. "Perełek" podobnych do "Kac Wawa" jest o wiele więcej. Należy wymienić "Wyjazd integracyjny" Przemysława Angermana, "Weekend" Cezarego Pazury czy chociażby "Ciacho" Patryka Vegi. Ich twórcy już nigdy nie powinni mieć styczności z kamerą. Zdecydowana większość widzów zapomina o tym, że film kręcony jest na podstawie scenariusza. Tu rodzi się kolejne pytanie: skąd w głowach biorą się tak absurdalne i złe pomysły? Filmy wojenne i historyczne również nie są ostatnio naszą mocną stroną, choć historia naszej ojczyzny jest nader interesująca. "1920 Bitwa warszawska" Jerzego Hoffmana oraz "Bitwa pod Wiedniem" Renzo Martinelli zapowiadane były szumnie, jednakże z tego szumu pozostało niewiele. Negatywne oceny napływały zewsząd, lecz nikt nie chciał wziąć na siebie odpowiedzialności za porażkę. Wszyscy milczeli jak zaklęci. Grzechem byłoby nie wspomnieć o reżyserach pragnących zmienić obraz polskiej kinematografii. Co jakiś czas pojawiają się ambitniejsze filmy, które niosą ze sobą konkretny przekaz bądź też konkretne historie i związane z nimi postacie. Uważam, że warto przywołać tutaj "Mój rower" Piotra Trzaskalskiego, w którym Artur Żmijewski jest chamem, jakich mało, ale na tym rzecz polega. Natomiast "Pokłosie" Władysława Pasikowskiego trzeba zobaczyć chociażby dla świetnej gry aktorskiej Macieja Stuhra i Ireneusza Czopa. Nie należy zapomnieć o "Jesteś Bogiem" Leszka Dawida, któremu brawa należą się za zaangażowanie młodego pokolenia, choć niektórzy nie przepadają za "sezonowcami". Istnieje również kino amatorskie, w którym realizuje się głównie niskobudżetowe produkcje. W ostatnich latach przeżywany jest

1 09


DZIAŁ FILMOWY

jego rozkwit, dzięki większej dostępności i mnożącej się ilości festiwali, gdzie takowe filmy są wyświetlane. Zaliczyć można do nich: Wrocławski Festiwal Kina Amatorskiego i Niezależnego KAN, Festiwal Filmowy Drzwi w Gliwicach oraz Superorbitalny Festiwal Filmów Amatorskich w Olsztynie. Niekiedy te bardzo krótkie filmy zasługują na uwagę, ponieważ są tworzone z pasji i chęci przekazania czegoś wartościowego szerszemu gronu, a ich twórcy nie pałają chęcią mordu, gdy coś pójdzie nie po ich myśli. Jedna z ciekawszych kwestii dotyczy samych aktorów. Coraz mniej mamy styczności z nowymi, świeżymi twarzami, natomiast na okrągło musimy oglądać Borysa Szyca, Tomasza Kota, Tomasza Karolaka czy Piotra Adamczyka. Pomijając tutaj kwestię sympatii do któregokolwiek z wymienionych, na ich miejscu wolałabym widzieć młode, pełne energii osoby, które często zostają "zaszufladkowane"

11 0

w teatrach i nie mogą przebić się do większego świata. Wszak pieniądz robi pieniądz, dlatego producenci nie lubią ryzykować i wolą postawić wszystkie karty na starych wyjadaczy. Wszystko sprowadza się oczywiście do jednego - magia dawnych, polskich filmów została przebita niczym bańka mydlana przez dzisiejszych twórców, dla których nie liczy się jakość, ale ilość. Ilość pachnących, szeleszczących banknotów, które upychają w swoje kieszenie, po czym zacierają ręce na myśl kolejnego zarobku. Nie ma tu miejsca na szacunek do widza, ponieważ coraz częściej traktuje się go jak nieświadome okrutnego świata niemowlę.


HITY I KITY FILMOWE - ALEKSANDRA ANDRUKOWICZ

Last minute Smocza droga

Daniel Abraham

Kolejna bardzo słaba polska komedia. Zaczynam się zastanawiać, czy nasi rodzimi reżyserzy naprawdę mają aż tak spaczone poczucie humoru. Film opowiada historię rodziny na wakacjach all-inclusive. Z pozoru idealna (jak dla kogo) wyprawa przeradza się w coraz większe pasmo pomyłek i wpadek. Giną bagaże, organizator plajtuje, wczasowicze dostają zły pokój... Nie warto, naprawdę. Nie ma co się męczyć przy słabym humorze, kiepskiej fabule i takiż postaciach.

HIT

KIT

Pan Lazhar Smocza droga

Daniel Abraham

Rzecz dzieje się w Kanadzie, gdzie w jednej ze szkół nauczycielka popełnia samobójstwo we własnej klasie. Do pracy zgłasza się wymagający, acz sympatyczny pan Lazhar, algierski imigrant. Jego metody nauczania nie zgadzają się z tymi, które stosowała nieżyjąca nauczycielka, ale przynoszą niespodziewane efekty. Bardzo dobry, dający do myślenia film ze wspaniałą grą aktorską. Obejrzenie go było naprawdę dużą przyjemnością.

HIT

KIT

111


HITY I KITY FILMOWE - ALEKSANDRA ANDRUKOWICZ

Mama Smocza droga

Daniel Abraham

Młoda para adoptuje dwie zaginione córki swojego nieżyjącego krewnego. Dziewczynki przez wiele lat mieszkały w domku w lesie i po jakimś czasie okazuje się, że ktoś albo coś, czuwało nad nimi przez cały ten czas. Film całkiem niezły, choć po poprzednich produkcjach Guillermo del Toro spodziewałam się czegoś więcej. Sam pomysł jest bardzo ciekawy i jego realizacja do pewnego momentu też, ale pod koniec zaczęłam się nudzić. Fani kina del Toro mogą czuć się nieco zawiedzeni.

HIT

KIT

Daniel Abraham Poradnik pozytywnego Smocza droga myślenia

Przyjemna komedia z fenomenalną Jennifer Lawrence w jednej z głównych ról. Pat wraca do domu ze szpitala psychiatrycznego. Żona nie chce go widzieć, mieszka u rodziców, przyjaciele się od niego odsuwają. Podczas spotkania u znajomych poznaje Tiffany, która pokazuje mu, jak cieszyć się życiem i doceniać to, co się ma. Bardzo przyzwoity film z naprawdę dobrą grą aktorską i niebanalną fabułą.

HIT

11 2

KIT


11 3


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.