Marcin Tomaszewski: Miałem paraliżujący lęk wysokości

"Yeti" na Alasce, 2004 /David Kaszlikowski /facebook.com
Reklama

Można mieć w dzieciństwie paraliżujący lęk wysokości, a później zostać czołowym alpinistą i wspinaczem wielkościanowym świata? Pewnie, że można. O tym jak strach przekuć w sukces opowiada w rozmowie z Interią Marcin "Yeti" Tomaszewski.

Marcin Tomaszewski. Pseudonim "Yeti". Rocznik 1975. Jeden z topowych alpinistów młodego pokolenia. Wytyczał nowe drogi na najtrudniejszych technicznie ścianach świata. Tak, ścianach. Bo dla "Yetiego" zabawa zaczyna się wtedy, kiedy pod nogami ma... kilkusetmetrową przepaść. 

Niedawno na rynku ukazała się autobiograficzna opowieść o wzlotach i upadkach Marcina Tomaszewskiego pt. #Yeti40. Patrząc na zamieszczone w niej zdjęcia dokumentującego jego dokonania, za które od 20 lat zbiera laury w kraju i na świecie, trudno uwierzyć, że w młodości cierpiał na paraliżujący lęk wysokości.

Dariusz Jaroń, Interia: Wspina się pan na kilkusetmetrowe pionowe ściany, a jednocześnie otwarcie mówi o lęku wysokości. Jak to ze sobą pogodzić?

Reklama

Marcin "Yeti" Tomaszewski: Każdy człowiek mierzy się z jakimiś lękami, zazwyczaj wyniesionymi z dzieciństwa. Ja poza lękiem wysokości miałem jeszcze obawę przed tym, czy poradzę sobie w dorosłym życiu. Miałem trudne dzieciństwo. W dodatku jako dziecko przez problemy z sercem sporo czasu przeleżałem w szpitalach, nie wiedziałem, czy nadrobię stracony okres. A lęk wysokości można dobrze zagospodarować, wręcz nie powinno się go całkowicie zlikwidować, ponieważ jest to niebezpieczne w górach. Każdy powinien się bać. Ten kto się boi, jest mądry, uważa na siebie.

Lęk bywa też paraliżujący. Znane są przypadki wzywania w górach pomocy, kiedy ktoś przywarł do łańcucha czy skały i nie był w stanie zrobić kroku w górę lub dół. Zdarzyło się to panu?

- Miałem taki lęk jako młody chłopiec. 35 lat temu młodzież świetnie się bawiła w miastach, biegając po dachach i piwnicach. Kiedy koledzy podchodzili do krawędzi, ja czołgałem się do niej, żeby na chwilę móc spojrzeć w dół z wielkim paraliżującym strachem w oczach. 


Od tego przestraszonego chłopca do wspinacza wytyczającego nowe drogi w górach całego świata wiedzie daleka droga...

- I ja tę drogę pokonywałem małymi kroczkami. Wspinaczkę zacząłem od czterometrowej ściany. Wykonywałem krok, potem dwa kolejne i byłem metr, następnie dwa nad ziemią. Powoli oswajałem się z wysokością. To, że dziś wspinam się na 1500-metrowych eksponowanych ścianach jest efektem 25 lat konsekwentnej pracy nad sobą.

Czuje pan jeszcze strach, wisząc na ścianie kilkaset metrów nad ziemią?

- Nie czuję już takiego lęku jak kiedyś. Mam natomiast poważnie rozbudowaną wyobraźnię. Patrząc w dół wiem, że nie mogę skoczyć, nie mogę zjechać na zbyt cienkiej linie, muszę bardzo uważać. Dobrze zagospodarowany lęk nie paraliżuje, ale powoduje, że myślę o tym, jak postąpić, żeby nie zrobić sobie krzywdy. Wiszę tam wysoko, widzę ekspozycje, przestrzeń, i jestem szczęśliwy, to jest mój świat.

Mógłby pan napisać książkę wyłącznie o swoich sukcesach, i taka publikacja by się broniła. Wielką zaletą #Yeti40 jest jednak to, że tyle miejsca zajmują w niej opisy porażek, niepowodzeń i sytuacji, kiedy trzeba było przerwać wyprawę. Ta pokora i wyobraźnia przyszły z wiekiem?

- Są ludzie, którzy rodzą się z takimi cechami, jednak w sporcie wspinaczkowym, gdzie jest konkurencja, należy przejść pewne etapy. Pierwszym jest właśnie konkurencja, potrzeba mierzenia się z innymi ludźmi. Dopiero kiedy się spełnimy, nie musimy już z nikim walczyć i niczego udowadniać, możemy przejść na kolejny pułap. To wymaga lat, niekiedy nawet dekad wspinania. Dziś wydaje mi się, że najważniejsze we wspinaniu jest to, aby naszym przeciwnikiem nie była góra czy człowiek, któremu chcemy coś udowodnić, tylko my sami. Wspinaczka powinna być częścią naszego życia, a nie wyłącznie konkurencją sportową.


Tak dojrzale podchodzi pan do wspinania obecnie, a jak było kiedyś?

- Jak byłem dzieckiem rodzice zapisali mnie do klasy sportowej z judo. Sport miał mi pomóc wyjść z choroby i stanąć twardo na nogach. Kilka lat trenowałem wyczynowo i startowałem w zawodach. Na macie miałem przeciwko sobie przeciwnika, dlatego trenując myślałem tylko o tym, żeby pokonać człowieka, a nie samego siebie. Gdy zacząłem się wspinać przełożyłem ten stan umysłu na góry. Walczyłem ze ścianą albo chciałem komuś udowodnić, że jestem lepszy, fajny, że mogę pokonać trudną drogę. Dopiero po wielu latach, kiedy się spełniłem i udowodniłem, co potrafię, bo nie ma innej drogi do zostania dojrzałym wspinaczem, zacząłem się wspinać wyłącznie dla siebie. Nie muszę już niczego udowadniać, bo jak pan powiedział moje wyprawy i przebyte drogi same się obronią, czuję się zwolniony z tego obowiązku, dzięki czemu moje wspinanie przeskoczyło na zupełnie inny wymiar.

Czy dojrzałość wspinacza przychodzi z kumulacją osiągnięć czy po przejściu określonych, wymarzonych ścian, dających spełnienie?

- Miałem w dzieciństwie album "Najpiękniejsze góry świata". Wielokrotnie go przeglądałem, wodząc palcem po mapie w poszukiwaniu tych miejsc. To była moja Biblia. Dzisiaj mogę powiedzieć, że na większości ścian, które tak mnie inspirowały, wytyczyłem nowe drogi, spełniając swoje największe marzenia z młodych lat. Zaczęliśmy mówić o porażkach... to one nas kształtują, nie sukcesy. Wyobraźmy sobie boksera, który przez całą karierę tylko nokautuje zawodników. Czy on się czegoś uczy po takich walkach? Nie, on schodzi z ringu, a tam ludzie klepią go po plecach i powtarzają, że jest wspaniały. I on zaczyna w to wierzyć. 

Nie rozwija się.

- Dlatego tak ważne są porażki. Powodują, że zaczynamy zastanawiać się nad sobą, co robimy źle? Jak możemy zmienić podejście do siebie i wspinaczki, żeby tą górę, która nas odrzuciła, w końcu zdobyć. Stąd ten rozdział w książce, dla mnie najważniejszy. Te porażki ukształtowały mnie jako doświadczonego wspinacza, który potrafi zdobyć szczyt i zachować do tego sukcesu dystans, ale też zrezygnować ze wspinaczki, kiedy jest ona zbyt niebezpieczna i być z tym faktem pogodzonym, wiedząc, że każda dobra decyzja związana z wycofaniem się w górach jest wygraną. 

Decyzja o odwrocie jest jedną z najtrudniejszych dla wspinacza. Z drugiej strony ta góra zawsze tam będzie...

- Wiele razy wracałem w te same góry. Do Chin na jedną ścianę jechałem trzy razy, na Alaskę na Mount Dickey również. Do tej pory nie udało mi się tej ściany pokonać, ale nie uważam tego za wielką porażkę. Niepowodzenia są częścią drogi, jaką pokonuję w górach, rozwijają mnie. I co ważne nie złamały mnie, tylko wzmocniły. Pokazały, że co się nie stanie, ja w te góry będę wracał.

W tytule książki nawiązuje pan do czterdziestych urodzin. Przekroczenie tego wieku ma dla pana szczególne znaczenie?

- Myślę, że tak. To jest wiek podsumowań dla każdego mężczyzny. Wkraczamy w tym czasie w okres kryzysu wieku średniego.

Pana też dopadł?

- Nawet jeśli go przechodzę, to w specyficzny sposób. Mężczyźni w moim wieku, a mam 42 lata, zazwyczaj nie są zadowoleni ze swojego życia, mówią, że chcieliby dużo zmienić. A ja uważam, że nie mógłbym inaczej poprowadzić swojego życia. Nawet chciałbym doświadczyć tych wszystkich życiowych porażek, ponieważ one mnie ukształtowały. Nawet trudne dzieciństwo sprawiło, że dziś jestem wrażliwym człowiekiem, który potrafi pisać i mówić emocjonalnie i szczerze o tym, co czuje. Te wszystkie dobre i złe doświadczenia ukształtowały mnie jako Marcina, jakiego zna moja rodzina i przyjaciele. Myślę, że #Yeti40 to dobre podsumowanie dotychczasowego życia spełnionego człowieka.

Jest takie utarte hasło, często powtarzane w rozmowach z ludźmi gór, że wspinaczka jest ucieczką od tego co na dole. U pana tak właśnie było? Na początku naszej rozmowy wspomniał pan o trudnym dzieciństwie...

- Tak. Góry na początku były dla mnie przede wszystkim ucieczką od rodziny alkoholika. To był również sposób na podświadome radzenie sobie z innymi lękami. Kiedy odłączyłem się od tego złego źródła, przekwalifikowałem moją motywację wspinania z ucieczki na zwykłe realizowanie siebie i doświadczanie piękna w górach. Dziś nie uciekam w góry, jadę wytyczyć zaplanowaną drogę i wracam jak najszybciej do rodziny. Tęsknie za bliskimi.

Dom wpływa na planowanie wypraw?

- I to bardzo. Szczególnie, że historia mojego życia osobistego jest równie burzliwa i skomplikowana jak górskie dossier. Obecnie jestem w trzecim małżeństwie, mam trójkę dzieci. Niestety, trudno założyć rodzinę człowiekowi z takim podejściem do życia i gór, ze sportem jaki uprawiam. Dziś moją żoną jest kobieta, która również często wyjeżdża, ma pasje, mamy tym samym wspólny mianownik i większe zrozumienie dla siebie.

Łatwiej panu żyć według zasad obowiązujących w górach?

- One są proste. Z mniejszym lub większym powodzeniem staram się je przenieść do codziennego życia. Weźmy najprostszą rzecz, czyli dbanie o partnera, myślenie o nim, niezjadanie ostatniej kromki chleba z talerza, tylko dzielenie jej na pół. To są proste sprawy, lecz niestety nie dostrzegam ich dziś u młodych wspinaczy, z którym mam przyjemność, bądź też nie, ruszać w góry. Wspinaczka w wydaniu, jakiego mnie uczono, jest dobrą metaforą życia, ten kto jest mądry, potrafi przenieść jej zalety na życie miejskie. Problem w tym, że w dzisiejszych czasach partnerstwo i etyka górska w Polsce kuleją. Ludzie są dziś bardzo zamknięci. 

Aż tak trudno o zaufanego partnera?

- Łatwo zaprosić kogoś na kilka dni w skałki, ale o takiego partnera górskiego, z którym jadłoby się z jednej menażki, spędziło w ścianie kilkanaście dni, i mogło całkowicie zaufać w jego etyczne podejście, jest bardzo trudno. Nie ma kto tych ludzi uczyć. Nasze pokolenie uczyło się wspinaczki w Tatrach. Wspinaliśmy się na trudnych ścianach, mieszkaliśmy miesiącami w taborach taternickich, rozmawialiśmy godzinami, to wszystko tworzyło klimat partnerstwa. Obecnie regularnie wspinam się z Markiem "Reganem" Raganowiczem, który jest człowiekiem przez wielkie C. Mamy podobną energię i wartości, odpoczywamy przy sobie nawet na najtrudniejszych ścianach świata.

Przy dzisiejszym tempie życia ludzie nie mają czasu na naukę partnerstwa?

- Dlatego przyjeżdżają na dzień lub dwa, robią szybko drogę i wracają do siebie. To przekłada się na wspinaczkę w Tatrach. Kiedyś najtrudniejsza tatrzańska ściana, czyli Kazalnica Mięguszowiecka była oblegana przez wspinaczy, było bardzo dużo trudnych przejść. Obecnie wspinacze wspinają się przeważnie na Mnichu, na krótkich drogach, rekreacyjnie i wracają do domów. Taternictwo nie jest już tak rozbuchane, ludzie wolą pojechać w skałki lub za granicę. Szkoda, bo tu w Tatrach kiedyś uczono etosu wspinaczkowego. Mam zamiar szerzej opisać ten problem.

Jak finansuje pan swoje wyprawy?

- Początki były ciężkie, ale w miarę upływu lat, kiedy wykaz moich przejść się rozrastał, zainteresowało się mną kilka firm. Najpierw pomagały mi dostarczając odzież, potem sprzęt, teraz jest to nawet wsparcie finansowe. Docenił mnie również Polski Związek Alpinizmu, który dofinansowuje wyprawy dobrze rokujących alpinistów. Dzisiaj mogę powiedzieć, że wyjeżdżam na wyprawy w zasadzie w całości sfinansowane przez moich sponsorów. W przeciwnym wypadku trudno byłoby mi przeznaczyć 20-30 tys. złotych na taki wyjazd, w trakcie którego jestem 30 dni poza domem, ponieważ te pieniądze są potrzebne mojej rodzinie. Nigdy nie wydałbym ich wiedząc, że bliscy mogą nie mieć przez to na życie. 

Jak wybiera pan cel wspinaczkowy? Wiem, że sam poziom trudności to nie wszystko. Lubi się pan dodatkowo zmierzyć chociażby z trudnymi warunkami pogodowymi.

- Jeszcze do niedawna były to ściany ze wspomnianego wcześniej albumu, w tym m.in. Cerro Torre w Patagonii, znana z filmu Wernera Herzoga "Krzyk kamienia". W filmie dwóch alpinistów ściga się na szczyt dwoma drogami, jeden skalną, drugi lodową. Udało mi się wraz z partnerami przejść obie. Często podejmuję decyzję spontanicznie; wystarczy film, zdjęcie, mignie mi gdzieś ściana ciekawa i już szukam, gdzie ona się znajduje, czy wytyczono na niej drogę, a potem organizuję wyprawę i jadę.

Fakt, że nikt na danej ścianie jeszcze nie był decyduje o wyborze kierunku?

- Na pewno bardzo przyciąga. W dzisiejszych czasach trudno znaleźć dziewiczą ścianę lub górę. Kilka dni temu wróciłem z Grenlandii, gdzie wraz z moimi partnerami odkryliśmy nie tylko dziewicze ściany, ale całe masywy skalne, na których nikt się nigdy nie wspinał. Poza walorem eksploracyjnym, to bardzo duże doświadczenie duchowe. Pięknie jest móc poczuć się zdobywcą nowych ziem. Dlatego ludzie odkrywali Amerykę i zdobywali bieguny. Ten pierwiastek eksploracji zawarty jest w większości moich celów wspinaczkowych. 

Co przed panem?

- Jednym z projektów jest wytyczenie nowej drogi na Cerro Torre. Jest piękna góra, z wielkimi możliwościami, szykuję się w najbliższych latach na taką wyprawę. Tam jest już sporo dróg, więc nie jest to projekt specjalnie eksploracyjny, bardziej sportowy. Myślę również o nowej drodze w Nepalu na górze, której brakuje kilkuset metrów do ośmiu tysięcy, ale jest jedną z najtrudniejszych i najbardziej spionowanych i trudnych ścian na świecie. Nazywa się Jannu (7711 m. n.p.m. - przyp. red). Ta wyprawa jeszcze się rozstrzyga, nie wiem czy zdecydujemy się pojechać w przyszłym roku. Kolejne projekty są rozsiane po całym świecie: Wenezuela, Patagonia, Himalaje, Kaszmir, gdzie jest wiele dziewiczych ścian.


Wracając jeszcze do tęsknoty za domem. W trakcie wypraw pisze pan bajki dla dzieci. To sposób na to, żeby być bliżej domu, kiedy jest się po przeciwnej stronie globu?

- Z jednej strony tak, z drugiej to przepracowywanie żalu i poczucia winy. Nie ukrywam, że mam w sobie poczucie winy, że jak wyjeżdżam, to zostawiam moje dzieci. W związku z tym, że nie powiodło mi się kilkukrotnie w życiu, jestem ojcem dochodzącym, nie mieszkam ze wszystkimi moimi dziećmi, to również powoduje, że czuję pewien ból, który cały czas mi towarzyszy. Te bajki pozwalają mi troszeczkę go załagodzić. A najważniejsze jest to, że pozwalają wytłumaczyć dzieciom, że bardzo je kocham i myślę o nich cały czas. Te bajki są dla nich. 

Napisał pan o sobie, że jest romantycznym wojownikiem. Kto to taki?

- Taki człowiek walczy nie z materią, nie z górami i skałą, tylko z czymś, co jest nieuchwytne. Romantyzm zawiera się w tym, że wspinaczka w moim życiu jest pewną formą sztuki a nie sportem. Do tej pory zajmując się wspinaczką stworzyłem wraz z Anną Orską kolekcję biżuterii ekstremalnej ze sprzętu używanego na wyprawach, mam też kolekcję odzieży, pisałem felietony, tworzyłem komiksy, pisałem wiersze i teksty piosenek... to wszystko związane jest bezpośrednio ze sztuką wspinania. Mistrzowie sztuki walki kendo zdając egzaminy na wyższym poziomie, piszą poematy. Wrażliwość rodzi sztukę, a ona dla mnie mój alpinizm.

Czym jest mistrzostwo we wspinaczce?

- Mistrzostwem w alpinizmie nie jest umiejętność podciągania się na koniuszku palca, tylko wykazanie się wrażliwością, która potrafi zrozumieć ogrom gór. Pokłonić się i odejść kiedy trzeba bez poczucia przegranej. Góry są nieme, widzimy w nich swoje wnętrze, dlatego bardzo ważne jest, aby być w nich w pełni sobą.

Rozmawiał: Dariusz Jaroń

***

Zobacz także

Wierni skale. Historia ściśle tajna

Polscy himalaiści skazani na ostracyzm

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy